W sieci pułapek.

with Brak komentarzy

Internet jak każdy wynalazek cywilizacji ma swoje dobre i złe strony. W ostatnim czasie procesy towarzyszące „wolności” internetu przynoszą wiele ciekawych wniosków.

 

 

Pierwszy akapit brzmi dość sztampowo i banalnie, bo tak brzmieć musi. Takie są obecne zasady pozycjonowania, seo, tagowania i wszelkich innych norm, by globalna sieć swoimi algorytmami w ogóle chciała Cię dostrzec. Jeśli posiada się odpowiednią wiedzę, można ją wykorzystać i posiadane dzięki niej narzędzia do tego, by stosując je, nadal tworzyć tak samo jak wcześniej i by większość stosowanych metod pozostała bez zmian.

Naprawdę da się i moja działalność jest tego dobrym przykładem. No bo zastanówmy się na moment, dlaczego odbiorcy wchodzą na moją stronę? Pomijając oczywiście tych, którymi kierują negatywne emocje i chęć jedynie szukania w moich treściach „haków”, by finalnie zaspokoić swoje zaklinanie rzeczywistości chorą satysfakcją. O reszcie czytelników o których donosi czarno na białym bezlitosna wręcz statystyka, podając jak na tacy, że są to czyste i naturalne wejścia.

Jedni wchodzą widząc link na moim fanpage, bądź zachęcające relacje czy to na fb, instagramie czy tic-toc’u. Inni po prostu wiedząc, że co jakiś czas się pokazuje i mają stronę zapisaną gdzieś w zakładkach, przez co łatwiej im tu dotrzeć. Wielu z tych nie posiada nawet konta na fb, co jest ostatnio coraz silniejszym trendem inteligentnych ludzi. A jeszcze inni z przypadku. Wszystkich jednak łączy to, że wchodząc tutaj wiedzą co otrzymają.

A otrzymają treść! Często rozległą, szeroką i dla niektórych za opasłą. Za to świadomą, merytoryczną, często sarkastyczną i odważną w swojej budowie. Tak właśnie tworzę i robię to od lat. A dokładniej od 6 czerwca 2005 roku. Czas sprawił, że stali bywalcy mój sposób przedstawiania opinii rozpatrują już jak znak rozpoznawczy. A ilość wejść i odbiór moich treści jest dla mnie najlepszą laurką. I to nie tylko co do jakości tekstów ale w większym stopniu do motywacji by tworzyć dalej.

Wspomniane wyżej zastosowanie wielu nowoczesnych internetowych narzędzi nie jest przypadkowe. Czas leci a kto chce „istnieć”, musi się poniekąd dostosować, znać pewne mechanizmy i je w różnym stopniu stosować. Już sama wiedza aktualizowana i uzupełniana, pozwala na lepsze odnajdywanie się w cyberprzestrzeni. Bo ta rozrasta się w błyskawicznym tempie a co za tym idzie, potęguje i tak ogromny chaos dotyczący treści, form przekazu i niestety wielu pułapek, w które możemy się bardzo łatwo złapać.

Dlatego też w miarę możliwości śledzę nie tylko świadome kanały internetowe ale także wszelkie miejsca, gdzie tłumaczone jest jak, co i z czym się je. Dzięki temu w miarę sprawnie unikam wielu „manowcom” w które chce mnie wciągnąć wirtualny świat. Sam TicToc, który wdarł się do mainstreamu potrafi „ukraść” wiele czasu. Niby krótkie formy, poradniki z samą esencją danego zagadnienia, pomagają w wielu kwestiach. Jeśli jednak człowiek zacznie przeglądać je z dużym zaciekawieniem, to nagle okazuje się, że na krótkie filmiki stracił parę godzin skupienia. A to bardzo niebezpieczna pułapka.

Tak samo jak instagram, którego istnienie dla mnie od samego początku nie ma całkowicie sensu. Podczas gdy w USA stworzono usilny trend by wszelkie treści audio-video były przedstawiane w formacie 16:9, ktoś nagle wpadł na szalony pomysł, by ten już dobrze zadomowiony standard okroić i pokazywać wszystko w uproszczonym kwadracie. Sam nie wierzyłem, że to się może udać a jednak. Dziś wszystko (podobno) opiera się o właśnie ten portal należący już do Mety.

I sam mam konto zarówno na tictocu jak i na instagramie. Mam bo poniekąd muszę, gdyż wiem o tym, że bez tych kont ciężko by było „wypchnąć” moje treści poza kanon tej społeczności, która dobrze wie o moim istnieniu. Nie zmieniam natomiast zdania co do racji bytu tych dwóch głównych filarów mediów społecznościowych, w których skupia się największa aktywność społeczna świata na co dzień. Moja tam obecność jest ugruntowana tym, że w wszelkiej maści szkoleniach dotyczących internetu, po prostu „wypada” tam być by docierać do nowych, potencjalnych odbiorców. I co najciekawsze, ten mechanizm działa….

Dlatego nie czuję jakiegoś kaca moralnego z tego powodu, że wrzucę tam jakiś ciekawy filmik z wyprawy pieszej czy rowerowej, podlinkuję materiały znajdujące się tutaj albo dam jakąś relację z muzyką. Bo ważne, że jeśli ktoś zwróci na to uwagę to przyjdzie tu, gdzie jest prawdziwe „mięso”!

Więc można być tam i jednocześnie działać według własnych reguł, bowiem od lat powtarzam, że wierzę w to, że treść sama się obroni. To hasło towarzyszy mi praktycznie od początku, no ale kto powiedział, że nie można kogoś do tej treści zachęcić?

Promocja promocją, ale są też takie ruchy, które nie wymagają wzmianki o nich a nawet „ładnego opakowania”. Przykładem jest Jadohejt 2, jedynie dla formalności podlinkowany na fanpage, który ma dość niską ilość followersów. Praktycznie nie promowany, dodany na stronę w strasznie „suchej” formie, bez pogrubiania ważnych wyrazów, bez oddzielania co jakiś czas ,dla komfortu czytania, akapitów….po prostu rozbił bank!

Tu muszę serdecznie podziękować nie tylko za dużą liczbę wejść i skupienia na treści, ale przede wszystkim na niezwykle pozytywnym odzewie jaki mnie spotkał po premierze tego eseju. Pomijając okoliczności mu towarzyszące, to chyba pierwsze moje dzieło, które po pojawieniu się nie zebrało żadnej negatywnej recenzji. W dodatku spotkało się z uznaniem, bo jak się okazuje podobne sytuacje spotykają wielu z Was, którzy pochłonęli ten tekst w całości i to w większości bez zadyszki.

I tu mogę przejść do pewnej ciekawej obserwacji wirtualnego świata, który pokazuje różnice i paradoksy między tym co widzę w wirtualnej przestrzeni a tym co sam w niej robię. Bardzo ciekawy proces poznawczy spotkał mnie w momencie gdy pewna osoba z bliższego mi otoczenia, zupełnie spontanicznie, tak jakby było to oczywiste, zwróciła mi uwagę, że obecnie we wszelkiej maści portalach internetowych, gazetach itp., do pracy nie tylko nad tekstami ale w głównej mierze nad ich promocją w sieci, zatrudnia się młodych ludzi. Przedział wiekowy 18-25 lat. Jakie to było dla mnie olśnienie….

Nie bym miał coś do młodego pokolenia, bo sam znam kilka przykładów na to, że młodzi ludzie są bardzo inteligentni, zaradni i doskonale potrafią się odnaleźć w tym coraz bardziej skomplikowanym świecie. Natomiast wiem, że duże grono „nowoczesnej” młodzieży działa na zasadzie trendów. Pięknie uwydatnia się to widząc jakie artykuły i w jaki sposób eksponuje się np. na facebooku. Gdy ma się świadomość, kto został zatrudniony do tego zajęcia, inaczej patrzy się na ilość takich absurdów, że wcześniej aż głowa bolała.

Na przykład taka Codzienna Gazeta Muzyczna. Kiedyś słynny CGM był dla mnie sztandarową tubą muzyczną, której nie mogłem pominąć w mojej porannej prasówce. Wiele ciekawej i merytorycznej wiedzy ze świata muzyki czerpałem właśnie stamtąd, zarówno z newsów jak i z wywiadów, które w większości prowadzone były przez Artura Rawicza. Od dłuższego jednak czasu z uporem maniaka klikam „przestań obserwować na 30 dni”. Dlaczego? Dlatego, że to co stało się z CGM to zabieg, który sprawił, że to szanowne medium nie różni się dziś zasadniczo niczym od Pudelka, Pomponika i tym podobnych tworów.

Zasadnicza różnica polega na tym, że wcześniej były informacje o tym, że ktoś nagrał płytę, szykuje trasę koncertową bądź zdawał z niej relacje. Kiedy indziej był jakiś ciekawy wywiad w głównej mierze na muzyce się opierający, choć często wychodzący poza jej ramy. Obecnie jedyne co widzę, to non stop wałkowany jak na maszynie produkcyjnej bez ustanku trend, że….ten „artysta” wypowiedział się o innym. To jeszcze nic, bo zupełnie inny ktoś skrytykował owego „artystę”, że ten się o innym wypowiedział. Podawane to w sosie podniosłości i patosu, tworzy informację o tym, że ja odbiorca wręcz muszę podziwiać tego nieznanego mi dotąd „kogoś”, bo on się tak wypowiedział. No żesz kurwa ja pierdolę, chciało by się rzec.

I tak w kółko i wszędzie, bo po tym olśnieniu zacząłem zupełnie inaczej przyglądać się innym portalom i to na różnych internetowych kanałach. I naszły mnie takie myśli, czy prezesi, dyrektorzy, redaktorzy naczelni czy w końcu właściciele tych miejsc, nie widzą tego co się odwala? Czy w ogóle mają świadomość, kto u nich tworzy a co gorsza kto wrzuca to i w jaki sposób do mediów społecznościowych?

Ok zakładam, że może to wyglądać tak….Siedzi sobie właściciel portalu informacyjno-opiniotwórczego i zastanawia się jak by tu zwiększyć zasięgi. Wszyscy mówią mu, że trzeba teraz iść z duchem czasu i promować młodość i do młodych uderzać. No ale nie tak jak to się robiło, kiedy sami tyle lat mieliśmy, bo czasy się zmieniły i trzeba iść z nowymi trendami. Redaktor przyklaskuje temu pomysłowi i mówi „no to dajcie mi tu kogoś kto się na tym zna i czuje się w tym jak ryba w wodzie”. Tu następuje dość ciekawy proces, bo albo ktoś z redakcji poleca kogoś (kuzyn, pociotek albo znany mu inny gostek co właśnie nie ma zajęcia a bardzo chce je mieć) na to miejsce, albo wrzuca się ogłoszenie, że ktoś taki jest poszukiwany.

Młodzież potrafi teraz kombinować i w momencie gdy ogłoszenie się pojawia, wielu poszukujących okazji do „zrobienia siana” mówi BINGO i wysyła swoją propozycję. Trzeba też zwrócić uwagę, że obecnie media społecznościowe tworzą silne trendy mające wyeksponować każdego na super, hiper, cool ziomala. Toteż wielu bardzo pragnie stać się jednym z tych niewielu wybranych, którzy mogą cieszyć się dużą ilością followersów, lajków i byciem na topie. Między innymi właśnie tacy, póki co obserwatorzy, odpowiadają na ogłoszenie.

Zarówno w przypadku polecenia czy też ogłoszenia, do biura redaktora wpada, powiedzmy pięciu kandydatów. Każdy chętny, dyspozycyjny, gotowy, marzący by to właśnie on stał się osobą, która będzie przyjęta. Załóżmy, że wśród nich jeden faktycznie ma jakieś ciekawe portfolio. Coś tam tworzy, ma organiczne zasięgi, jest w miarę rozpoznawalny dzięki swojemu zaangażowaniu. I to wszystko przedstawia merytorycznie przyszłemu pracodawcy. Wydawać by się mogło że to on dostaje posadę? Otóż nie!

Bo tych pozostałych czterech będzie jak lwy walczyć o to by laur wygranego należał właśnie do któregoś z nich. Tak więc nawet mimo dobrej, merytorycznej i poważnej prezentacji tego jednego przygotowanego kandydata, wchodzi następny i mówi mniej więcej tak „Panie, ja to się znam na mediach społecznościowych jak mało kto. Wiem co i jak i z czym to się je. Obserwuję największe tuzy świata influencerów i zasadniczo znam ich na wskroś. Co ja gadam ich, ich systemy działania, to jakie zachowania w sieci stosują, jakie zdjęcia wrzucają a pod nimi opisy, emotki i te sprawy. Rozumie Pan (chociaż chciałby powiedzieć Czaisz Ziom?).

Jak mnie Pan do tego dopuści, to zrobię panu taki pi ar, że będą tu walić drzwiami i oknami. Wystarczy dać mi narzędzia a ja już się postaram by zasięgi były takie, że sam się Pan zdziwi. No i faktycznie, ten Pan się bardzo dziwi, chociaż…po czasie. Bo to właśnie ten ziomek, który kompletnie nie ma pojęcia min o SEO, dostaje w łapy narzędzia administratora i zaczyna się rodeo. Wszystko wywraca się do góry nogami i nagle z merytorycznego portalu robi się kolejny Pudelek. Oczywiście z boku widać, że coś się zmienia, ale nasz „specjalista” tłumaczy, że tego trzeba, zmian, nowych trendów, że tak to właśnie działa.

Kto wie, może faktycznie to działa i teraz wiele portali ma niesamowite zasięgi i to głównie wśród młodych ludzi, którzy uwielbiają nie wymagające myślenia nawet nagłówki. W dłuższej perspektywie czasu, nawet oni zorientują się, że to wszystko jest nudne, wtórne i na pewno nie oryginalne. A co robi wtedy taki młody odbiorca? Szuka innych kanałów zainteresowania. Jedyne co po nim pozostaje, to subskrypcja, bo nawet nie chce mu się jej usuwać. I to właśnie na niej nasz „specjalista” oprze swoją linię obrony na dywaniku u redaktora naczelnego. Bo owszem „chwilowo” spadają nam zasięgi ale Pan patrzy ile mamy followersów.

Może to pomoże uratować sytuację na moment, ale w przeciągu niedługiego czasu nic nie będzie w stanie zmienić faktu, że „rdzenni” odbiorcy uciekają, szukając innych, ciekawszych miejsc do pozyskiwania ciekawych dla siebie artykułów. I nie twierdzę, że to co ma miejsce jest do końca złe. Jeśli duże portale chcą zdobyć target młodzieżowy, to owszem jest to jakaś metoda. Wiadomo przecież, że młodzież ma mniejsze wymagania co do treści i wystarczą im krótkie i proste newsy. Jeśli do tego podane są one w clickbajtowym sosie, to już w ogóle sukces murowany.

Murowany ale chwilowy, bo te „zachęcające” do wejścia na stronę nagłówki są często tak absurdalne, że ich działanie na podświadomość jest jeszcze krótsza niż np., odbiór krótkich filmików na tictoc. Kiedy człowiek wchodzi w media społecznościowe i czyta „On naprawdę to zrobił….!”, czy „Tego już nie zrobisz …!”, brzmi to tak podniośle i z takim patosem, jakby podmioty liryczne owych artykułów wspięły się na K2 zimą lub ktoś miał nam zablokować możliwość wykonywania połączeń z naszego nowiutkiego smartfona.

To może działać, ale tylko na jakiś czas. Niech więc cenione do tej pory portale nie dziwią się, że „normalni”, inteligentni ludzie zaczynają w proporcjonalnie szybkim tempie szukać godnych alternatyw. A gdy już je znajdą, z trudem ale zawsze, zatrzymują się tam i błyskawicznie zapominają o tamtym miejscu w wirtualnej przestrzeni, które do niedawna było dla nich wręcz pewnikiem w codziennym śledzeniu newsów i czytaniu treści.

Zjawisko tanich newsów o niczym dotyka nie tylko portali, do tej pory uznawanych za poważne. Inne płytkie i goniące za tanią sensacją, regularnie robiące z „gówna kakao”, stały się kołem zamachowym i narzędziem do przykuwania uwagi. W sieci istnieje sporo „stron” poświęconych rozrywce i zainteresowaniom. Na początku ich wpisy są dość ciekawe, bo można na nich znaleźć nie tylko ciekawostki ze świata ale także śmieszne memy, które zawsze umilają dzień. Z biegiem czasu daje się zauważyć, że ta treść znika i zaczynają się przeklejki.

Spostrzegawczy czytelnik zaczyna bardzo szybko orientować się, że to co pojawia się na tablicy to wstawki z jednego, wybranego portalu. Ot na przykład papilot, który swoją gównotreścią nie różni się niczym od pudelka i jemu podobnych tworów. Nie trzeba być ekspertem by błyskawicznie zorientować się, że owa strona poświęcona rozrywce, została założona właśnie przez ten papilot, tylko początkowo dodawała fajne treści, po to by przyciągnąć jak najszerszą społeczność. I gdy algorytmy wspierane ruchami sieciowymi, przynoszą zamierzony efekt, nagle jak za dotknięciem magicznej różdżki, nie widać nic innego jak info o tym, że właśnie ohajtała się kobita z Królowych Życia, czy co tam słychać u dziadka z The Voice Of Senior. Gdy w rzeczywistości 90% odbiorcom nie dość, że nic nie obchodzą te osoby, to tym bardziej same programy z których się „wyłonili”.

Podobny zabieg stosują pewne osoby w socjal mediach. Zapraszają Cię do znajomych i często się je przyjmuje bo….wszystko wygląda normalnie. Często mamy wspólnych znajomych, w profilu są nawet ciekawe zdjęcia z życia i wydawać by się mogło, że ktoś zaprasza nas bo kojarzy nasze istnienie z jakiegoś życiowego wydarzenia np. koncertu. Po czasie wychodzi na jaw szwindel, bo gdy portal informuje nas o tym kto właśnie dziś ma urodziny widać…No właśnie do tej pory wydawać by się mogło Anna Kowalska nie wiedzieć kiedy zmieniła się w Anna Odkryj Siebie i Swoją Duszę.

Po wejściu na ten profil zdjęcia, której do tej pory były nam znane, są gdzieś w marginesie, bo nowe to influencerska kanonada sesji z jakiejś egzotycznej wyspy, gdzie oprócz morza widać samej Anny więcej niż mniej….a opisy zdjęć są takie zachęcające „Odkryłam siebie, ty też możesz, szkolenia z odkrywania swojego ja już od…..” i tym podobne. Nie zapominajmy, że w zdjęciu w tle widnieje oczojebny adres jej strony, na której znajdziemy info o tym ile kosztuje spotkanie z Anną na którym za nie małe pieniądze posłuchamy „pierdolenia o wszystkim i o niczym”.

Finał jest taki, że zamiast serdecznych życzeń urodzinowych ze 100 lat w tle, pseudo Anna ląduje w gronie setek jej podobnych, zablokowanych bezpowrotnie tworów dość specyficznie budowanej promocji. Nie zmienia to faktu, że sporo ludzi i to niezależnie od płci, łapie się na te „haczyki” i korzysta z usług Anny, gdzie po wszystkim i tak dalej nie wie, co zrobić ze swoim życiem….

No ale życie to sztuka wyboru i każdy robi to co chce. I tu pojawiam się ja, który nie dość, że o tym pisze to do tego łamie owe nowe kanony. Bo tak jak napisałem wyżej, kto tu trafia i czyta moje treści, doskonale zdaje sobie sprawę co dostanie. Bez sztucznych reklam, bez podklejek z pudelka, jedynie z małymi zabiegami, które mają „wcisnąć” moją stronę w szczeliny pomiędzy nawałą owych przodowników promocji na siłą. Bo dzięki temu dbam o to, by odbiorcy socjal mediów mogli tę stronę dostrzec i pomyśleć „o coś innego, może wejdę, zobaczę….”.

I zazwyczaj jak już wejdą, to zostają na dłużej, bo widzą, że tu jest ciekawie i bez taniego patosu oraz hipokryzji. W dodatku nie piszę nic co ma być niczym innym jak tani clickbajt do nabicia samych wejść. Bo właśnie to charakteryzuje owe zjawisko. Masz wejść a co tam jest, to już sprawa dużo niższego szczebla. Tu natomiast jest coś co powtarzam od lat, czyli istota sprawy, że treść która jest merytoryczna, zaspokoi i przykuje uwagę czytelnika.

Dlatego też odkąd podpowiedziano mi, że teraz w redakcjach siedzą młodzi, nastawieni na przyciągania ilościowe a nie jakościowe, rozgryziony klucz działania na tyle otworzył mi oczy, że stwierdziłem, iż dla mnie to nawet lepiej. Oni wszyscy robią mi niewysłowioną wręcz przysługę. Nie było by jej jednak gdyby nie to, że to miejsce to pełnoprawna strona internetowa. Nie szeregowy blog na jakiejś platformie, czy też wypociny stricte na facebookowym fanpage. To jest miejsce z odpowiednim adresem.

I kiedy obserwuję sobie, co się wyprawia na serwisach, które mianują się czołowymi i opiniotwórczymi, to aż dziwię się temu, że zespół który go tworzy, nie widzi zagrożenia, że może dojść do tego, że skupienie się na przyciąganiu krótkimi hasłami zaczepnymi, może źle się skończyć. No ale ich małpy i ich zoo. Kto świadomie porusza się po internecie wie, że tu panują bezlitosne zasady. Jeśli jakiś bastion upada, to ciężko mu potem wypłynąć na powrót na powierzchnię.

Z drugiej zaś strony jeżeli patrząc z boku jak cały świat dziś stanął na głowie i wszystko co nas otacza, dla kogoś kogo zahibernowano by np. po wojnie i odmrożono dzisiaj, było by nie do uwierzenia. I może procesy jakie teraz są na fali jeszcze nie sprawiły by natychmiastowego siwienia włosów, natomiast zdziwienie, że ludzie na to patrzą, nie reagują i jakoś dobrze jest im urządzać się w tej ciemnej dupie, w której od dawna już są, na pewno tak.

Świat mediów świadomie i dobrowolnie formuje umysłowe ameby, którymi łatwo się steruje. Kto mądry, obserwuje poziom żenady w postaci coraz to bezmyślnych nie tylko programów, ale samych na nie pomysłów. Wszystko po to by było jak najprościej, jak najbardziej chwilowo w odbiorze ulotnego impulsu. Nie można sobie pozwolić na refleksję a już całkowicie wykluczamy możliwość dyskusji. Autorzy największych dystopii opisali te zjawiska już ponad pół wieku temu. I niestety ich wizja sprawdza się w naszych czasach. Co gorsza, wielu zamiast wziąć ich słowa jako przestrogę, uczyniła sobie z nich instrukcję obsługi.

Szczęśliwie inteligentna część społeczeństwa jeszcze nie wymarła i nadal ma głód. Głód treści i to w każdej formie, zarówno tej filmowej, książkowej, muzycznej jak i publicystycznej. I mnie osobiście cieszy, że wśród nich są tacy, co zaglądają na moją stronę, czytają i bardzo podoba im się to co robię. A dodatkowo dzięki stosowaniu narzędzi eliminującym dostęp do moich kanałów tym, co uważają za wysublimowaną formę odbioru muzykę zenka, wykresy odwiedzin i skupień na treściach są coraz bardziej klarowne.

Tyle na dziś. Wydaje mi się, że wręcz oczywistym jest to, by częściej na moich łamach, oprócz recenzji płyt, pojawiały się jakieś felietony, zbiory przemyśleń, opinie. Sami pokazaliście, że tego chcecie, więc dziś zamiast muzycznych wynurzeń, kilka refleksji na temat, który od jakiegoś czasu zajmował mi część myśli. I do zobaczenia następnym razem….

Zostaw Komentarz