Jadohejt 2

with Jeden komentarz

Zastanawiałem się dłuższy czas w jakiej formie stworzyć ten esej, bo dotyczy on sytuacji, która jest ucieleśnieniem wcześniejszych moich przemyśleń. Owszem mogłem skupić się na tym jednym „epizodzie” który jest sprawcą kolejnych wniosków. Pasuje on jednak tak do ogółu zagadnienia, że gdybym skoncentrował się na nim tylko i wyłącznie, ciężko by było wyjść poza ramy i szerzej opisać otaczające go zjawiska.

Tak więc spojrzawszy na wcześniejsze wpisy doszedłem do wniosku, że po prostu przeleję na papier zbiór myśli i dam go wam jako Jadohejt 2. Część pierwsza, która wydawać by się mogło, była zamkniętym rozdziałem, powstała dwa i pół roku temu. I myślałem, że raczej nie będzie trzeba ponawiać tematu. A jednak, życie pokazało, że słowa stają się ciałem, a to co się ostatnio wydarzyło namacalnie potwierdza, że nie mylę się w swoich przemyśleniach, przeczuciach i intuicja mnie nie zawodzi.

Dostałem ostatnio parę uwag, że w swoich tekstach skupiam się za dużo na oponentach. Moja odpowiedź na tą uwagę została przyjęta ze zrozumieniem, bo wyraźnie pokazuję, czemu to robię. Otóż prawie za każdym razem powtarzam, że ludzie(?), którzy podejmują się działań będących wyrazem czystego skurwysyństwa, to egzemplarze o wstecznym IQ. Ma to swoje potwierdzenie między innymi w sytuacjach które się dzieją, odsłaniają podczas prób zbyt mocnego interesowania się moją osobą.

Z takimi osobnikami się nie dyskutuje, ale skoro oni tak intensywnie interesują się mną, obserwują i szukają dziury w całym, to trzeba im jak mantrę przypominać, że ja o nich wiem, mam świadomość tego na co marnują swój czas i pokazuję, że dzięki temu nieprzerwanie działam i jednocześnie robię to tak by ich apetytu nie zaspokoić.

Z drugiej strony moje słowa można uznać jako gorzkie żale czy jakąś formę frustracji. A to zupełnie odwrotne zjawisko od realnego. Bo kiedy piszę o tych zjawiskach, to tak czy inaczej finalnie sam proces przelewania myśli na klawiaturę trwa dość krótko. Potem oczywiście korekta, redagowanie ale to już drobne logistyczne szczegóły. W momencie publikacji tekstu ja już jestem w „innym miejscu”, robię swoje rzeczy i pracuję nad jeszcze kolejnymi, które jeśli są związane z moją internetową działalnością to trafiają tu i na inne moje kanały. Jeśli nie, bo jest to moja sfera prywatna, to świat nigdy się o nich nie dowie.

Zasadniczo odbiór takiego eseju jako znak, że coś mnie dotknęło i przeżyć nie mogę, stwarza mi bardzo komfortową sytuację. Kiedy ktoś jest pewny, że właśnie siedzę w koncie i szlocham, ja chwilę później wychodzę z nowym materiałem bądź akcją i jest to zdziwienie, że „jak to się stało?” A no tak to! Samo pisanie jest dla mnie bardzo oczyszczające a do tego doskonale znam zachowania które towarzyszą odbiorowi danych materiałów, toteż mogę skutecznie lawirować pomiędzy reakcjami.

Ważniejsze jest jednak to, że taki tekst nie pojawia się tu z przypadku. Bo o ile oponent doszuka się w tym gorzkich żali, to ktoś inny może tu znaleźć coś dla siebie. Zdaję sobie sprawę, że wielu spotyka masa przykrych sytuacji ale mało kto ma odwagę o tym głośno mówić, a co dopiero pisać i publikować. Sam akt poruszenia tematu jest bowiem obawą o to, że odbiór będzie negatywny a my zostaniemy osądzeni jako sfrustrowani danym tematem w dodatku z nastawieniem, że tylko nim żyjemy.

Kiedy jednak zdamy sobie sprawę, że fałszywe języki są zawsze złe, to nie zmieni sytuacji, bo cokolwiek, kiedykolwiek byśmy nie robili, to zawsze będą nas wytykać palcami, obrabiać nam dupę i rozsiewać plotki nawet tam, gdzie wcale byśmy się tego nie spodziewali. Tak czy inaczej i tak jeśli ktoś ma o nas złe zdanie to będzie je miał. A jeśli komuś się wydaje, że jak nie będzie się wychlać to nic się nie wydarzy, to jest w wielkim błędzie, bo nawet jak sytuacja wydaje się spokojna i tak on nas mówią, obserwują i szukają do czego się tutaj przypierdolić.

Mi jest łatwiej bo nie biorę pod uwagę tego, co kto sądzi o moich słowach, szczególnie po tym co się ostatnio w moim życiu wydarzyło. To między innymi dlatego, że nie mam na to totalnie wpływu ale jednocześnie nie zawracam sobie głowy negatywnymi głosami. Oczywiście mam się na baczności o czym będzie dana wypowiedź, lecz nie dlatego, że nie mam odwagi napisać więcej i bardziej dosadnie, ale tylko dlatego by nikt nie mógł wiedzieć więcej niż potrzeba.

Tak więc skąd w ogóle biorą się oponenci? Na moim przykładzie mogę przedstawić proces powstawania takich osobników. Owszem sam nie jestem święty i niejednokrotnie byłem „niegrzecznym chłopcem”, ogólnie zaś „dobry ze mnie chłopak”, hołdujący zasadzie nie wtrącania i nie interesowania się innymi (do czego jeszcze wrócę). Nie toleruję jednak gdy ktoś przesadnie i bez powodu zaczyna interesować się mną a jeszcze gorzej, gdy chce wejść w moje życie z buciorami. I podczas gdy widzę, że ktoś ma zamiar to zrobić i są już pierwsze ku temu przesłanki a ja to zauważyłem, przewidziałem i zastosowałem podobny manewr by temu komuś pokazać, że nie tędy droga, następuje swoista lawina.

Owa lawina to nic innego jak skondensowany atak w naszą stronę, bo pozwoliliśmy sobie żyć według często spotykanego chociażby w mediach społecznościowych powiedzenia w memach „Reakcje ludzi, kiedy zaczynasz ich traktować tak samo jak oni Ciebie”. A więc, ktoś kto chciał spontanicznie, dla samej radości robienia komuś przykrości i patrzenia jak ofiara cierpi, zrobić nam „kuku”, nagle otrzymuje to samo, wcale nie wycofuje się ze swoich zamiarów i daje nam spokój. Następuje wtedy proces instynktowny (bo ciężko go nazwać myślowym), by skumulować swoje siły jeszcze bardziej, po to by jak najmocniej nam dopiec, bo ostatecznie to co ich musi być na wierzchu.

Czasem po kilku bataliach odpuszczają, jednak niestety czasem nie i to co sami zaczęli, ciągnie się dłuuugi czas a bywa tak, że ich manewry swoją siłą i zacietrzewieniem, posuwają się do takiego stopnia, że dochodzi niejednokrotnie do łamania prawa. Rzadko bo rzadko ale jednak, czasem sprawa finalizuje się na salach sądowych, bądź…..kończy się to kiedy komuś uświadomisz, że może się to zrealizować. Taki kubeł zimnej wody czasem uświadamia, że dalsze działania nie mają sensu, bo oprócz tego, że ktoś ewidentnie zaczął a potem nie odpuścił, w końcu doczeka się publicznego odsłonięcia swoich kroków a konsekwencje będą w papierach.

Dlaczego jednak tak często ktoś z początku nie odpuszcza? To całkiem proste i pisałem o tym niejednokrotnie – bo ludzie, a w szczególności Polacy, w swojej kulturze społecznej, za nic i nigdy nie przyznają się do błędu! Mógłby spłonąć cały świat i zatrząść się galaktyka, ale nie ma takiej siły by przyznać się, że „tak to moja wina”, „przepraszam”, „już nie będę”. Takie słowa i zachowania występują tylko i wyłącznie w kulturze i sztuce w dziale science fiction.

I zaczyna się to w momencie kiedy ktoś myśli, że może ot tak po prostu dla „beki” zrobić komuś coś złego i nagle dostaje pięknym za nadobne. Wtedy zaczyna się „zagotowanie”, twarz zmienia kolory od krwistej czerwieni do buraczkowego pąsu i nastaje postanowienie, że trzeba jeszcze mocniej uderzyć. No bo oni mogą a ty (według nich) nie. Tak się składa, że jest zupełnie odwrotnie i jak pokazuje moje doświadczenie, można wielu zamknąć usta i iść swoją drogą bez oglądania się za siebie a w szczególności zajmowania sobie głowy tym, co oponenci o Tobie myślą.

A to łączy się z kolejną regułą, którą kieruję się w życiu, że zdanie oponentów jest tak samo nie istotne jak oni sami. Zresztą dotyczy to nie tylko ich ale w tym wypadku są pięknym na to przykładem. I polecam trzymać się tej zasady, bo gdy się zrozumie, że wiele życiowych porad, sugestii czy niby nienachalnych nacisków w naszą stronę, odsieje się na gęstym sicie, to okaże się, że faktycznie zdanie reszty było totalnie nieistotne. Szczególnie gdy niby „życzliwi” nam doradcy często nadużywają słowa „powinieneś”. Wtedy można być więcej niż pewnym, że cokolwiek nam by nie doradzali, nie jest to dla naszego dobra!

Tu trzeba zaznaczyć, że regułą jest to, że oponent chociaż „uderzył” pierwszy, myśląc że jego jeden krok spowoduje u Ciebie straty moralne, emocjonalne czy nie daj boże materialne, kiedy dostaje odpowiedź w postaci takiego samego traktowania, z góry i niezaprzeczalnie będzie uważać, że to ofiara zaczęła całą batalię. Najlepszym na to dowodem jest świadomość tego, że w internecie może trwać najbardziej zacięty bój, mogą padać na Ciebie gromy i zarzuty jaki to kto nie jest itp. Jednak kiedy spotykasz taką osobę na żywo, to unika cię jak ognia. No bo przecież gdybyś to ty zaczął, to więcej niż pewne, że taki ktoś podszedłby i z pretensjami, tonem nie znoszącym sprzeciwu, rozpocząłby protekcjonalną dysputę w temacie „Co ty Tam odpierdalasz w necie w moim kierunku?”

Tak więc kiedy już nakreśliłem sytuację skąd się oponenci biorą i jaka jest ich geneza, przejdę do tego, na co pewnie każdy kto to czyta czeka. Czyli co takiego się wydarzyło, że po pierwsze powstał ten esej, po drugie dlaczego wnikliwy obserwator mógł zauważyć dłuższy brak mojej aktywności w internecie na wszelkich moich kanałach. I od razu zaznaczę, że nie chodzi o mój słomiany zapał, bo ostatnio wspominałem, że wracam tu na stronę i mam ochotę dalej się rozwijać.

A więc….w tekście z 20 maja wspomniałem o tym, że w moim życiu nastąpiły dwa tąpnięcia. Jedno z nich ma poniekąd związek z sytuacją która się wydarzyła. Otóż od 24 marca 2023 roku przebywałem na zwolnieniu lekarskim czyli L4. Kiedy znalazłem się u lekarza i dowiedziałem się, że czeka mnie okres zwolnienia i to w prognozach na co najmniej trzy miesiące, to byłem naprawdę zszokowany. Do tej pory bowiem w dorosłym, zawodowym życiu okresy wolnego ograniczały się do urlopów, długich weekendów, świąt czy przestojów firm. No ewentualnie do nieznacznie dłuższych od tych czasowo, okresów bezrobocia.

W zasadzie szok był podwójny bo po pierwsze diagnoza, tym bardziej, że to co mi było kompletnie nie potwierdzało się z tym co myślałem że jest (ale od tego są właśnie lekarze by to określić), po drugie fakt, że nagle z trybu intensywnej aktywności zarówno zawodowej jak i tej poza pracą, będę teraz prowadził przez jakiś czas raczej statyczne życie. Wszystko po to by być pod obserwacją, która finalnie ma określić metody leczenia jaką trzeba zastosować by wrócić do pełni zdrowia i jednocześnie ocenić jak sprawdza się obecna, zastosowana na podstawie obecnych danych i obserwacji przy pierwszej wizycie.

Do tego czasu nie tylko nie mogłem pracować ale także musiałem wprowadzić do codzienności pewne nowe czynności by mieć pełen raport obserwacji. W dodatku zalecono mi bym nie siedział w domu odłogiem i zajął się jakąś rekreacją, bo to nie tylko dobrze wpłynie na stan ciała a jednocześnie nie pozwoli bym leżał w domu odłogiem i stawał się „couch potato”. Musiałem więc przyjąć to co zostało mi przedstawione i wdrożyć wszystko w życie. To właśnie dlatego odkryłem nordic walking, bo jest lepszy od tradycyjnych spacerów i lżejszy od biegania czy jeżdżenia rowerem.

Aktywność fizyczna była i jest dla mnie zbawienna bowiem poza tym co wymieniłem wyżej, dała mi odczuć jak mocno eksploatowałem mój organizm w ostatnich latach, ciężko i intensywnie pracując. Powoli ale regularnie zacząłem dzięki niej odbudowywać się i nadrabiać straty, wracając do formy którą znałem u siebie jeszcze parę lat temu. Co miało swoje przeniesienie na obserwacje związane ze zwolnieniem.

Teraz następna bardzo ważna kwestia! O tym że jestem na zwolnieniu lekarskim wiedzieli:

Firma w której pracuję, z czego powód dla którego nie będę dyspozycyjny do pracy poznali ode mnie, bo może jeszcze ktoś nie wie, ale w zwolnieniu które dostaje pracodawca nie ma wskazania dolegliwości. Szefostwo dostaje info, że pracownik ma zwolnienie i jaki jest jego typ (chodzące lub leżące). W moim przypadku to zwolnienie z adnotacją „Pacjent może chodzić”. Co ma bagatelny wpływ na całość tego co się wydarzyło.

Po za tym oczywiście najbliższa rodzina, bo to przecież oczywiste. Kto jeszcze…..? Hmmm…garstka osób z otoczenia, których można by było policzyć na palcach jednej ręki. Ale wśród tych osób (wydawać by się mogło zaufanych), tylko dwie wiedziały z jakiego powodu je mam i to, że mam w zaleceniach aktywność fizyczną. Zresztą to właśnie te osoby życzyły mi powodzenia i szybkiego powrotu do zdrowia.

Reszta miała tylko wiedzę, że jestem na L4 i tyle. A ja doskonale wiem co i komu mogę powiedzieć, to jedno ale drugie to fakt, że wiem ewentualnie komu dalej mogło to zostać przekazane. To dlatego nie mówiłem z jakiego powodu, bo nie mam życzenia by cały świat wiedział co mi dolegało, bo to są moje dane wrażliwe, które tak naprawdę powinien znać tylko lekarz i ja. A to czy ktoś jeszcze będzie taką wiedzę posiadał, zależy już tylko ode mnie.

Sytuacja wyglądała więc tak, że nikła ilość osób wiedziała, że zwolnienie mam. Reszta która zauważyła, że nie nadaję transmisji na żywo z kabiny ciężarówki była pewna, że albo zwolniłem się z tej pracy i zapewne już mam coś nowego na oku i trwa okres przejściowy, mam dłuższy urlop lub że w firmie jest zastój, co już raz miało miejsce. Tak więc żyłem jak do tej pory bez obowiązku informowania całego świata, że „przymusowe wolne” to papierek od lekarza.

Dlatego mogłem spokojnie publikować moje wycieczki na facebooku, razem z wynikami i zdjęciami z wypraw. Co zresztą chętnie robiłem, bo patrząc na to, że oprócz głównego powodu chwilowego spowolnienia mojego życia, reszta wyników jest super i mogę się tylko z tego cieszyć.

Kiedy zaczął się drugi miesiąc a na konto wpłynęło już nie wynagrodzenie za pracę a państwowa jałmużna chorobowa, otrzymałem listem poleconym wezwanie do stawienia się na komisję weryfikacyjną do ZUS-u. Spodziewałem się tego, bo poczytałem sobie w necie na ten temat i wiem, że obecnie nasze państwo (celowo z małej) ostatnio ostro się wzięło za kontrolę zwolnień. Ma to wyeliminować symulantów i tych, którzy celowo migają się od pracy. Wiadomo przecież, że to cudowne jak ty pracujesz i z twojego wynagrodzenia idzie składka zdrowotna, zasilająca budżet państwa, ale już jak Ty z niej korzystasz, no to nie ma zmiłuj i trzeba to skontrolować.

Zebrałem więc całą dokumentację medyczną i zjawiłem się na wezwanie. Po wejściu do gabinetu okazało się, że owszem jest to kontrola ale bynajmniej nie rutynowa. Chwilę potem w rękach lekarza orzecznika pojawił się kilkustronicowy plik z wydrukami, które były zapełnione screenami z mojego facebooka. Przekartkowano mi je szybko bym nie widział co oprócz screenów dosmarowano i szybko odłożono to na bok. A na samej górze była tylko kartka z wydrukiem mojego zwolnienia, wyciągnięta z systemu NFZ.

Na pewno jesteście ciekawi co było dalej….A więc mogło by się wydawać, że donos był opasły, za to moja teczka z dokumentacją medyczną była grubsza! Tak więc w skrócie, opinia lekarza orzecznika na kontroli ZUS „W żaden sposób nie złamałem zasad zwolnienia lekarskiego. Co więcej dokumentacja medyczna potwierdza, że nie tylko mogę ale wręcz muszę być na zwolnieniu lekarskim do momentu finalnego spotkania z lekarzem specjalistą i lekarzem medycyny pracy”. Oczywiście formalnie raport był jak to w naszym kraju, dłuższy, szczegółowy etc.

Na koniec rozmowy usłyszałem zalecenie „Panie chodź sobie pan dalej z tymi kijkami i nawet jeździj na rowerze, ale nie publikuj już Pan nic na fb, bo zawistnych i zazdrosnych ludzi nie brakuje. A ten donos to nic innego jak tylko dowód na namacalną wręcz zazdrość”. Podziękowałem i życząc na odchodne miłego dnia, opuściłem teren placówki. Oczywiście zaciągając sobie „hamulec ręczny” w jakiejkolwiek aktywności internetowej.

Tutaj nie tylko warto ale nawet trzeba zaznaczyć, wytłuścić i dobitnie podkreślić bardzo, ale to bardzo ważną rzecz. Każdy świadomy Polak ma doskonałą świadomość tego, że…. kto jak kto, ale ZUS to się w tańcu nie pierdoli. I gdyby istniało chociaż minimalne podejrzenie, że jestem symulantem, który uchyla się od roboty i zrobił sobie wakacje na koszt państwa, to nie dość, że odgórnie przerwano by moje L4, cofnięto zasiłek, zabrano to co już mi w jałmużnie wypłacono, to jeszcze jest więcej niż pewne, że dostałbym srogą karę finansową. Nie wspominając już o innych konsekwencjach takiego manewru.

I na to prawdopodobnie liczył konfident, bo gdyby tak się stało, to mógłby czuć chorą satysfakcję, jak udało mu się mnie dojechać. W dodatku tym większa była by jego satysfakcja, że wiedząc jaki mam garnitur zachowań i ostrożności, dałem się zrobić na taki numer, sam dając mu do ręki dowody w postaci moich wpisów na fb. Tyle wygrać i móc wręcz opijać swój sukces i to nie raz…..I zasadniczo oponent, który w tym tekście ma już status konfidenta, mógł tak myśleć i czuć, chwalić się tym na lewo i prawo, coraz szerzej obrabiając mi dupę wszędzie…..aż do dziś!

Bo teraz wchodzę ja, cały na czarno i już bez obawy, że przez niego, znowu dostanę list polecony, mogę odsłonić, że to że „zniknąłem” z sieci, nie było absolutnie wynikiem słomianego zapału, leżeniem w kącie i szlochaniem w jakiej to sytuacji teraz jestem i muszę się gimnastykować by to wszystko naprostować. Po tej wizycie w ZUS, nie zmieniło się nic, nie zabrano mi świadczeń i nie przerwano mi zwolnienia. Cały czas żyłem według wcześniejszych zaleceń lekarskich w tym na odbudowywaniu się poprzez rekreację. Mało tego, wychodziłem w teren tym bardziej chętnie i nie oszczędzałem aparatu. Jeszcze bardziej uśmiechałem się do świata i ludzi. Jedyne co zostało zmodyfikowane w tym wszystkim, to fakt, że nie publikowałem nic. I to ani w mediach społecznościowych, ani nawet tutaj.

Wiedząc, że konfident ma wsteczne IQ, to domniemam, że nie posiada wiedzy, że nawet jak masz leżące L4, to na komputerze możesz pisać. Wolałem uniknąć sytuacji gdy wykorzysta nawet to, bo spokój jest najważniejszy. W dodatku ten „hamulec ręczny” to nic innego jak nowe zalecenie lekarskie z tylko taką różnicą, że nie od lekarza prowadzącego a od lekarza orzecznika. Tak więc wszystko się zgadzało i szło dalej wyznaczonym wcześniej torem.

Będąc w takiej „zamkniętej bańce” mogłem też w spokoju skupić się na pisaniu recenzji, poszukiwaniu nowych muzycznych odkryć no i oczywiście na pisaniu tego eseju, który co bardzo istotne, jest nie tylko moim tryumfem ale także, a może przede wszystkim, przestrogą dla innych.

Przestrogą że debili naprawdę nie brakuje i nie wiemy kiedy i gdzie, zaskoczy nas to, jak ktoś inny, kiedy tylko będzie miał taką sposobność, będzie nas chciał utopić w szklance wody.

Tu będę łączył wątki i wplotę to co się wydarzyło, do tego co pisałem wcześniej o oponentach właśnie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że gdy publikowałem esej 23/38 w moje urodziny czyli 20 maja, słowa w nim zawarte nabierają ucieleśnienia i „wartości urzędowej”. W tym czasie miałem już „list” od ZUS-u a w nim wyznaczony termin kontroli a jak się potem okazało, to co do mnie przyszło to efekt zachowania oponenta/konfidenta.

Wspominałem wcześniej pokrótce o zasadach jakimi kieruję się w życiu. Tak jak wyżej i wcześniej i w pierwszej odsłonie Jadohejtu, podkreślałem, że cokolwiek nie robię, zawsze mam się na baczności i jestem ostrożny. Wszystko po to by nie dać możliwości zaczerpnięcia na mój temat informacji więcej, niż sam będę chciał. Tu konfident wykazał się mega debilizmem, bo stwierdził odwrotnie, że to ja jestem debilem bo miał na tacy coś takiego. Jednak konfident w swojej pewności zapomniał jeszcze o jednym. Bo to, że wiedziałem, że mogę robić to co robię to jedno, ale nie przewidział tego, że bardzo starannie dobrałem liczbę osób, którym wiedzę o moim zwolnieniu przekazałem.

To bardzo zawęża grono podejrzanych, można by rzec że to wręcz wąska szczelina, ledwo przepuszczająca promienie światła. Dlatego mimo tego, że za rękę oczywiście nie złapałem, bo donos był anonimowy, to wystarczy mi wiedza skąd on wypłynął. A jej posiadanie wcale nie jest dla mnie szokiem czy nagłym olśnieniem, że pewne osobniki, ich gromady oraz wzajemne konotacje takie są. To nawet nie jednorazowe potwierdzenie, że wiem w jakim środowisku się czasem znajduję ale swoista, kolejna już przystawiona pieczątka pod notarialnym aktem, które już dawno o tym zaświadcza.

Może gdyby spotkało mnie to po raz pierwszy, ewentualnie drugi to kto wie, może faktycznie człowiek mógłby się załamać, czuć frustrację czy wznosić ręce ku niebiosom, pytając czemu ludzie tacy są? Wieloletnie doświadczenie w tej materii jest dla mnie w tym przypadku, tylko i wyłącznie nie tylko potwierdzeniem, że dobrze odbieram ludzi (?) ale także pewnikiem w tym, że to co robię by takich zachowań unikać i jak się w tym odnajdować jest zachowaniem słusznym i właściwym.

W jednym z moich poprzednich esejów pozwoliłem sobie wspomnieć, że zasadniczo kiedy na ścianie pojawia się nowy kalendarz, u mnie ugruntowują się nowe przekonania, które wcześniej tylko się budowały. Teraz są one żelaznymi zasadami w codziennym życiu i tak z początkiem 2019 roku ucementował się u mnie absolutny brak wiary w ludzi. Był to świadomy wybór przyjęcia tej świętej zasady, która niejednokrotnie pomogła mi w życiu.

Oczywiście brak wiary w ludzi nie oznacza totalnej niechęci czy kładzenia na wszystkich krzyżyka. Absolutnie nic z tych rzeczy, bo chodzi o coś zupełnie innego. Brak wiary w ludzi u mnie oznacza tyle, że wierzę tylko w to co wypracuję sam, siłą swoich rąk bądź umysłu. Dlatego każdy kto mnie zna, wie że jeśli w coś się angażuję czy mam wizję jakiegoś projektu czy wyprawy, to już na dużo wcześniej robię wszelkie przygotowania, po to by za wszelką cenę nie być absolutnie od kogoś zależnym. Chcę by od początku do końca wszystko było robione indywidualnie i dopięte na ostatni guzik.

Oczywiście nie zawsze tak się da i czasem trzeba poprosić kogoś o pomoc, przysługę czy dobrą radę. Wtedy często otrzymuję nie tylko pozytywną odpowiedź ale i dobre słowo. Zdarza się, że dobrą energię ludzką dostaję epizodycznie od przypadkowo spotykanych ludzi w jeszcze bardziej przypadkowych sytuacjach. Są to dla mnie znaki, że jest jeszcze nadzieja i że nie wszyscy są z jednego kotła. Nie zmienia to faktu, że i tak dalej żyję według mojej dewizy, bowiem daje ona komfortową sytuację, że im mniej jestem zależny od ludzi z zewnątrz, tym mniej mam długów wdzięczności. A to sprawia, że relacje między ludźmi są czystsze i bardziej przejrzyste, bo nie ma jakichś zaszłości czy zgrzytów z przeszłości.

Właśnie ta zasada pozwala mi na to co się wydarzyło patrzeć bardziej z politowaniem i szyderczym uśmiechem, niż w perspektywy kogoś kto właśnie nie może uwierzyć, że są tacy co mogą posunąć się do wszystkiego by tylko odczuć łyk chorej satysfakcji. No właśnie….pomimo, że satysfakcji, to jednak nie można zapominać, że właśnie chorej. I nad tym zagadnieniem też warto się pochylić.

Chora satysfakcja nigdy nie pozostawia za sobą nic dobrego, a ci którzy czerpią niewyobrażalną z niej radość, udowadniają wszem i wobec, że są ludźmi złymi. Mi niejednokrotnie zdarzyło się czuć chorą satysfakcję, zazwyczaj właśnie w sytuacjach kiedy jakimś manewrem nie pozwoliłem oponentowi wedrzeć się w moje życie. Mimo że miałem satysfakcję, nie było to dla mnie zbyt miłe uczucie i bardzo szybko wolałem zająć się czymś innym by wejść nową strefę odczuć.

No ale skoro jest tylu, którzy ją uwielbiają, karmią się nią, są od niej wręcz uzależnieni i nie mogą bez niej żyć, to nie pozostaje nic innego jak nie dopuścić, by zaspokoić ich apetyt. I właśnie robię to, czegokolwiek się nie podejmuję. Mogło by się wydawać, że taka przezorność i ostrożność to trudna i wymagająca sztuka. Doprawdy? Z początku owszem, z boku można stwierdzić, że wymaga sporo pracy i zaangażowania. Jednak bywa i tak, że to przychodzi samo i z biegiem czasu wchodzi w krew.

Jak się tego nauczyć? W sumie nie jest to trudne i życie trenuje to w nas samoistnie. No bo jak coś się wydarzyło i przez „życzliwych” znaleźliśmy się w czarnej dupie, z której szło się długo wygrzebywać, to automatycznie unikamy zachowań, które spowodowały taką możliwość wsadzenia nas w tą sytuację. Przez jakiś czas wydaje się, że jest ok ale nagle znów dostajemy „w mordę z dyszla” od życia i bardzo szybko kalkulujemy, że to za mało i trzeba wprowadzić do istniejącego planu modyfikacje i ulepszenia. I tak za każdym kolejnym razem. Finalnie efekty widać, kiedy robimy to co robimy a przynosi to zamierzone efekty. Wtedy nie ma już „szczekania psów” i nasza sytuacja jest dokładnie taka jaką chcieliśmy by była. Oczywiście zawsze znajdzie się jakaś „luka w windowsie”, która powoduje, że ktoś będzie chciał zrobić z niej krater wielkości czarnej dziury. Jak podaje mój przykład, w tej niby luce już czekał antywirus, potwierdzający, że stosowane zabiegi są nie tylko słuszne i prawidłowe ale także skuteczne i niezbędne.

Finalnie każdy z nas ma swój własny wypracowany zestaw zachowań, dzięki któremu unika złej energii i wysyłających ją osobników. Żyje się wtedy naprawdę lżej, tak jak według tej niby wyświechtanej i wykorzystywanej ze wszech miar frazie „trzymaj się blisko tylko dobrych ci ludzi a toksyczną resztę odrzucaj od siebie”. To stwierdzenie jest wręcz wyznacznikiem jak powinno się żyć i to nie tylko w naszych czasach!

Niestety są ludzie, którzy czują, że wiele by stracili odrzucając od siebie tych, którzy na pewno nie są nam do końca przychylni. Boją się, że finalnie zostaną sami ze sobą, bądź z garstką tych co i tak nie są na każde zawołanie, kiedy potrzebna jest pomoc czy wsparcie. Nie potrafią zrozumieć, że lepiej mieć bardzo wąskie grono zaufanych osób, niż tych co każdą twoją chwilę słabości czy porażkę, którą jeszcze opakujesz w smutny sposób, z miejsca wykorzystają przeciwko Tobie.

Na mnie bardzo silnie podziałały wypowiedziane wiele lat temu słowa mojej znajomej „Pamiętaj, na świecie jest 8 miliardów ludzi, nie przejmuj się garstką, która chce dla Ciebie źle”.

To było bardzo ożywcze i jakże prawdziwe bo sprawdza się do dziś i widzę to w wielu przykładach. Ot na przykład, są sytuacje, że cokolwiek bym nie napisał czy skomentował, pojawia się fala krytyki i negatywnego odbioru. Jest to pokłosie tego, że oponenci obrobili mi dupę wszędzie na lewo i prawo. Inni łyknęli to jak pelikany i jest to dla nich wyznacznik, przez co nie ważne co by się nie zrobiło, będą wieszać psy. Paradoksalnie inne, nowe osoby, które trafiły na moje treści i zaczynają sięgać głębiej do innych tekstów i recenzji, dają mi odbiór który brzmi najczęściej „to jest zajebiste, fajnie się czyta. Zajebiste wnioski i ja mam podobne”. Tak jak więc widać – inteligencja jednak chwali.

Wniosek – lepiej zablokować wielu (od jeden do wartości wręcz nieokreślonej) i zostawić przy sobie tylko tych, dla których to co robisz jest pozytywne i wartościowe. Po czasie każdy zauważy, że to co nas otacza naprawdę może być dobre, pozytywne i piękne. A pozytywna energia na szczęście lubi się kumulować tak samo jak ta zła. Tylko trzeba trochę popracować by wygrywała ta dobra, ale jak ze wszystkim, potrzeba na to czasu i pracy. Nic nigdy nie przychodzi samo i bez wysiłku.

To co opisuję, to zresztą zagadnienia które w większości występują w przestrzeni wirtualnej. Sam donos też był wysłany przez internet jakby nie patrzeć. Życie realne jest zgoła inne i można powiedzieć, że – NA SZCZĘŚCIE! Ten dziwny paradoks, że w sieci jest tyle gówna, które człowiek widzi codziennie. Treści, komentarze, posty….jad wylewa się wszędzie. Czasem można zwariować, że naprawdę trzeba się nagimnastykować by znaleźć nie tylko ciekawe treści ale także miejsca gdzie można podyskutować na poziomie, bez obrażania się nawzajem i z kulturą. Inny świat jest jak wyjdzie się do ludzi.

Na koncertach kiedy spotykam swoich znajomych z którymi od lat widzimy się pod sceną i nie tylko, jest pozytywna energia. Są tematy do rozmów, jest sztama i przybijanie piątek i na koniec żałujemy, że to już jest koniec i następna taka okazja będzie na kolejnym koncercie. Czasem energia jest tak zajebista, że może nikt na głos tego nie powie ale czujemy się jak jedna wielka rodzina. Daje mi to ogromny zastrzyk mega pozytywnej energii i pozwala jeszcze z większym dystansem patrzeć na wszystko co widzę potem w sieci, gdy wracam już do siebie i odpalam laptopa czy telefon.

To zestawienie pokazuje, jak realne życie różni się od tego w sieci. A niestety to zachowania w necie prowadzą najczęściej do powstawania niezdrowych sytuacji, przez które uwypuklają się oponenci i to w szczególności wtedy, kiedy następuje niezrozumienie sarkazmu czy inteligentnego żartu. A jak wyraźnie widać, potem są takie donosy, opierające się na….aktywności w sieci. Co absolutnie nie zmieniło tego, że poza nią, przez ten cały czas byłem aktywny, tylko już nie dałem możliwości śledzenia tego.

Owa zazdrość na której skupił się lekarz orzecznik, to fasada która pozwala spojrzeć na to z punktu widzenia namacalnej manifestacji, chęci pokazania swojej frustracji. A ta jest wręcz krzyczącym przyznaniem się jak bardzo kogoś zżerała od środka, bo nie mógł znieść tego, że mogę swobodnie korzystać ze swoich praw i swobód i to zarówno jeśli chodzi o możliwość przemieszczania się jak i publikowania swoich wyników i zdjęć na portalu społecznościowym.

Jej podkreślenie jest dla mnie jednym z kluczowych czynników, bowiem konfident jak już dowie się, że jego donos nie przyniósł zamierzonych efektów a następnie zagotuje się w sobie, to kto wie, jeśli występuje u niego chociaż jedna szara komórka na etacie, zda sobie sprawę z tego jak zazdrość zżera go od środka. I jeśli jakimś cudem faktycznie do tego dojdzie, to będzie to nikła chwila, którą zostawi głęboko w sobie i tylko dla siebie, bo jak wspominałem często i nawet w tym eseju – ludzie nigdy nie przyznają się do błędu!

Jednak może mu się wydawać, że tylko dla siebie, bo już ten esej jest nagłośnieniem tego, że to co zrobił przyniosło jakieś echo, oddźwięk i reakcje. I kimkolwiek jest to zdając sobie sprawę, że o tym manewrze przeczytało wiele osób, tym bardziej będzie zagryzać zęby i chować się jeszcze mocniej. No i nie zapominajmy o jeszcze jednej sprawie a jest ona kolejnym potęgującym wrażenie czynnikiem – po raz kolejny czas zadziałał na moją korzyść! Nie podałem dokładnej daty kiedy była komisja a to dokładnie od tego czasu do momentu publikacji wrażenie, że mu się udało nabierało „wartości urzędowej”.

Spazm zdziwienia jest tym większy im więcej czasu mija od momentu wydarzenia do chwili gdy okazuje się, że jednak się nie udało. Tym bardziej liczę na to, że rzekomy trumf został opity a o sukcesie wieść rozeszła się szeroko i szybciej niż sam donos po światłowodach. Było by to całkiem ciekawe obserwować jak „wtajemniczeni” wręcz gratulowali mu w jak prosty sposób doprowadził do komplikacji w moim życiu, a potem…..odrobina dużego wstydu nikomu jeszcze nie zaszkodziła a kto wie, może czasem trochę czegoś nauczyć.

Tym bardziej jeśli zdążył już o tym zapomnieć, bo my nie zapominajmy, że ludzie którzy robią takie rzeczy, nie działają epizodycznie. Zdaję sobie sprawę, że świat nie kręci się wokół mnie i byłem jednym z wielu, którym ten ktoś chciał pokazać wyraz swojej frustracji wynikającej z zawiści i zazdrości. Domyślam się, że codziennie taka osoba daje wielu innym wyrazy nieprzychylności przy każdej nadarzającej się okazji. Dlatego mogę domniemywać, że o tym już zapomniał. Bo satysfakcja i to chora to emocja, która choć silna, jest krótkotrwała i ulotna, bo z miejsca tworzy się głód na więcej.

Sam przyznam, że ja również odczuwam satysfakcję, tylko że nie jest ona chora. I nie wynika z tego, że ktoś tam opluł się przed ekranem, zagotował i rzuca teraz na mnie klątwy i to do ósmego pokolenia w dół. Czuję ją dlatego, bo stoję na mojej osi czasu w miejscu, gdzie przez taki incydent mam jak na talerzu podane, że to czym się w życiu kieruję i jakich zasad i reguł się trzymam, przynosi efekty. Oczywiście nie było to miłe czegoś takiego doświadczyć, ale łącząc wszystko z tym co napisałem w eseju 23/38, to naprawdę małostka bo człowiek często musi zmagać się z większymi problemami.

Tym bardziej, że tu nie została naruszona sfera mojej prywatności w szczegółach. Gdyby tak było, to może donosu by nie było, gdyż konfident wiedziałby, że nie łamię warunków zwolnienia. To dla mnie kolejna pewność, że dobrze chronię swoją prywatność. A i przekonanie co musi ten osobnik czuć, mając świadomość, że to o czym pisałem w poprzednim eseju oznaczało, że kilka tygodni wcześniej miałem w życiu słabszy okres i było dość nieciekawie, ale udało mi się wyjść na prostą właśnie dzięki pancerzom i dystansom. Tyle stracić…….i nie tylko tego, że wtedy gdyby świat wiedział co się dzieje, przynajmniej przez moment zupełnie inne sprawy, które miałem na głowie, sprawiały, że moja czujność była mniejsza, bo nie mogłem jej poświęcić tyle czasu i zaangażowania co zwykle. Ale dlatego, że nagle ktoś uświadamia sobie, jak te moje fundamenty i mury obronne są zbudowane.

Zalecenie lekarza orzecznika o tym by nie publikować swoich dokonań do końca zwolnienia lekarskiego, chociaż było dla mnie pewną gorzką pigułką do przełknięcia, finalnie przyniosło tylko pozytywne skutki. Owa gorzka pigułka była dla mnie tylko tym, że w pewnym stopniu ograniczyła nie, że samą możliwość publikowania, ale jej chęć jako wyraz mojej wolności i możliwości korzystania ze swobód i praw. Natomiast po krótkim czasie okazało się jak wiele dobrego to za sobą niesie.

Przede wszystkim mogłem skupić się na dążeniu do wyzdrowienia. Brak negatywnych czynników zewnętrznych spowodował, że miałem wolną głowę i mogłem ukierunkować się dokładnie na tym, na czym polegała cała podstawa zwolnienia. Jednak nie tylko, bo zawsze takie sytuacje uczą nowych rzeczy. Zasadniczo to takie „epizody”, powodują coś co zawsze niemiłosiernie wkurwia oponentów. Podczas kiedy oni myślą, że człowiek pogrąża się w rozpaczy, bezsilnie próbując sklecić coś z resztek sytuacji w jakiej został pozostawiony, ja nie dość że wyszedłem z tego bez zadrapania, to dodatkowo w głowie załącza się nowa burza mózgu.

Czyli jest dokładnie tak, że pojawia się nowy stymulant, narzucony z zewnątrz motywator do działania. I wtedy to wpadają nowe pomysły co jeszcze można zrobić by jak najmocniej chronić swoją prywatność. Tym bardziej, że gdyby konfidentowi się udało, to nie tylko ja odczułbym negatywne konsekwencje zaistniałej sytuacji, ale zakładam, że mój lekarz prowadzący też dostałby rykoszetem. A zawsze mam tak, że jeśli coś dotyka mnie centralnie to jeszcze mogę „przymknąć oko” ma czyjąś głupotę. Jednak jeśli przez czyjeś skurwysyństwo może się dostać komuś mi bliskiemu czy osobom trzecim to nie ma zmiłuj.

Dlatego też w tym czasie, gdy tylko nadarzyła się okazja, wdrażałem w życie wiele oddolnych manewrów, inicjatyw i kroków by uniemożliwić „interesantom” do „zbliżania” się do mnie i nie tylko w skali owego czasu, gdzie stosując zalecenia „schowałem” się w cień. Przede wszystkim już teraz, kiedy sytuacja jest jasna i klarowna. To kroki, których metodologia sprawia, że możliwe jest, że albo nie będą potrzebne albo……”on to przewidział”.

Si vis pacem, para bellum…piękna sentencja, która również przyświeca mi w życiu. O ile często oponenci zachowują się jak wataha wilków goniącą ofiarę. Ofiara jest szybsza i zwinniejsza i wydawać by się mogło, że w ucieczce ma przewagę. Pojedyncze kąsanie wychylających się z peletonu uciekinierów, może nie są dotkliwe ale ich zmasowanie powoduje, że ofiara pada i poddaje się, bo te manewry ją zamęczyły. I jeśli oponenci stosują takie manewry, co rusz wychylając się z „krzaków”, to tym bardziej trzeba zamęczyć ich manewrami zniechęcającymi. Zajadłość ludzka jest oczywiście siłą której się nie ogarnie, ale jeśli co rusz pokazuje się, że Fuck Off, nie ma dostępu i spierdalać, to proszę mi wierzyć, każdy w końcu „machnie ręką” i da sobie spokój. Oczywiście tłumacząc sobie, że cel i tak sam oddali się do otchłani nieistnienia. Liczy się jednak to, że efekt został osiągnięty. Dlatego do już stosowanych zabiegów i manewrów doszły nowe i momentalnie weszły w krew.

Niestety żyjemy w świecie gdzie tak to właśnie działa. O ile wychowywano nas w przeświadczeniu, że świat jest dobry i szlachetny, to zdecydowanie lepiej spotykać go takiego w bezpiecznej przestrzeni jaką jest sztuka. Każdy kto pod rygorami, nakazami i naciskami ze strony wychowania czy to w domu czy w szkole, wyszedł na „światło dzienne” dorosłości, bardzo szybko przekonał się, że świat jest bardzo okrutny. A im dalej w dorosłość tym coraz bardziej przekonujemy się, że chore i wypaczone zachowania mają swoje źródła w często błahych i wydawać by się mogło, nieistotnych sprawach.

W ostatnich latach, kiedy to technologia jeszcze bardziej umożliwiła komunikację, wyszło na jaw jeszcze bardziej jacy są ludzie. Co często się uwydatnia w tym, że sami użytkownicy, którzy czasem skrzętnie się w nie jednym miejscu swoimi „trofeami” chwalą, udowadniają iż nie istnieje coś takiego jak prywatność na komunikatorach. I nie są to manewry typu hakerskie włamy czy dziury w systemach. Po prostu cokolwiek nie piszesz do kogokolwiek, możesz z góry zakładać, że jest przekazywane dalej w postaci screenów. I lecą one sobie po sieci jak liście z jesiennego drzewa.

Co to pokazuje? A no to, że chociaż dzieciństwo dawno minęło a większość ludzi z naszego otoczenia jest pełnoletnia (i zasadniczo powinno się uważać, że już dorosła), to często zachowują się gorzej niż dzieci w piaskownicy, spierające się o plastikowe grabki czy wiaderko. Jedyne co w tym dobre, to że takie instynktowne zachowania można łatwo wyczuć i czasem zapobiec im w zarodku.

I właśnie to ci ludzie, te egzemplarze które chcą zawsze i wszędzie dla nas źle, pod każdym kątem, każdą postacią i w każdej możliwej sytuacji, to oni są winni naszej przemianie. Są winni tego, że tracimy do reszty zaufanie, przestajemy wierzyć w ludzi, dystansujemy się i otaczamy coraz większymi murami i ponad wszelką siłę nie pozwalamy na nawet najmniejszy negatywny ruch z ich strony. I chociaż często nie są to ruchy negatywne a spontaniczne i obojętne w swoich działaniach, każdy pokrzywdzony wychodzi z założenia, że może to być atak. Co ma swoje fundamentalne uzasadnienie.

Można to porównać do sytuacji na drodze, że jeszcze kiedyś ekstremalnie głupie manewry były rzadkością. Dziś człowiek się dziwi, że ktoś pojedzie prawidłowo. Identycznie jest z zachowaniami ludzkimi. Często dziwi nas, że ktoś zachował się wobec nas w porządku. Wręcz doszukujemy się w tym jakiegoś drugiego dna, co jest efektem ubocznym wcześniej stoczonych bitew. Na szczęście takie zachowania dodają otuchy, że może ten świat nie jest jeszcze taki skończony?

Na pewno nie pocieszę nikogo stwierdzając, że na pewno lepiej nie będzie. Jestem też niestety więcej niż pewien, że będzie jeszcze gorzej. Jednak czy to stawia normalnych ludzi w beznadziejnym położeniu? Otóż nie, bo tak samo jak ci co nam dowalają, robią wiele by tylko znaleźć okazję i uderzyć, tak i my możemy w swojej mądrości zrobić wiele by do tego nie dopuścić. Metod jest naprawdę wiele. Tak samo jak oponenci chowają się po krzakach i nie zdradzą swoich metod (których jednak można się domyśleć), tak i ja nie zdradzam moich narzędzi które mam w rękawie. Niektóre owszem mogę zdradzić, ale robię to min, dlatego, że są one oczywiste a także po to by ewentualnie oponent wiedział o nich i na nich się opierał. To wprowadza totalny chaos gdy następuje sytuacja, że przychodzi chwila orientu, że to była zasłona dymna. I nie bez przyczyny piszę to dopiero na tym etapie pracy nad esejem.

Tak czy inaczej wszystko zmierza do tego, by być na krok przed tymi, którzy mają niecne zamiary. A jak tych kroków jest więcej, to już w ogóle bułeczka z masełkiem. Sytuacja w której wydawać by się mogło, że robi się gorąco a my wciskamy przycisk załączający strumień zimnej wody pod wielkim ciśnieniem. W tym momencie ktoś musi zacząć walczyć z wielką powodzią a my mamy spokój.

No właśnie – SPOKÓJ. Warto o nim wspomnieć, bo to również wyjaśnia skąd się biorą różni co nam w życie wchodzą. I opowiem to na swoim przykładzie, ale myślę, że nie tylko ja doszedłem do owych wniosków, więc zapewne spotkam się ze zrozumieniem. Parę lat temu miałem taki okres w życiu, gdzie min, dzięki zastosowaniu wielu manewrów obronnych, mogłem skupić się na swoich sprawach. I tak jakoś wyszło, że wszystkie moje sprawy w każdym aspekcie życia się pięknie poukładały. Poczułem wtedy taki cudowny, stoicki i kojący duszę wewnętrzny spokój. Dosłownie nirwana, która mnie owładnęła na tyle, że mogłem wręcz spojrzeć na swoje życie z boku i zauważyć, że niektóre małe problemy dnia codziennego, są tak malutkie, że nawet nie rejestruję ich gdy w nocy kładłem się spać.

Po czasie samoistnie przyszła do mnie refleksja, która odkryła podstawy zachowań wielu ludzi. Stan wewnętrznego spokoju który poczułem całym sobą, to zjawisko, które chociaż tak nowe i odkrywcze, jest ściśle zakodowane w każdym z nas. I każdy, chociaż najczęściej nieświadomie, dąży do niego i to ciągle i nieprzerwanie. Są jednak tacy, którzy jednocześnie czują podświadomie, że tego stanu nigdy nie osiągną, więc następuje w nich chory proces w którym to załącza się zasada „skoro ja nie mogę mieć wewnętrznego spokoju to inni też go nie będą mieć”. To zjawisko powoduje wiele chorych zachowań, wynaturzeń i manewrów, które normalnego człowieka przyprawiałyby często o wstyd i zgorszenie. I przypomnę, że jeśli takie zachowania sprawią, że komuś będzie gorzej, to jedyny efekt finalny to jedynie chora satysfakcja, którą opisywałem wyżej.

Wystarczy się rozejrzeć dookoła by dostrzec ten prosty mechanizm, który jest odpowiedzią na wiele zachowań i zjawisk. Uświadomienie sobie tego początkowo może przerażać, ale powtarzam, trzeba robić ze swojej strony wszystko by unikać i nie dopuszczać do siebie wszelakich negatywnych czynników. Tak samo jak ewoluuje metodologia oponentów, tak u każdego może ewoluować jeszcze bardziej nie tylko system obronny ale także cała nomenklatura narzędzi do tego by nie tylko się obronić ale także zniechęcić i to bardzo ale to bardzo skutecznie.

Każdy człowiek ma prawo do wyrażania swoich myśli, poglądów, do życia według własnej, osobiście wyznaczonej ścieżki. Dopóki nie krzywdzi tym nikogo, to ma święte prawo żyć w szczęściu i dostatku i oczywiście w poczuciu wewnętrznego spokoju. Jednocześnie też każdy ma prawo nie akceptować tego w jaką stronę świat zewnętrzny ewoluuje. Nie godzić się na to, że ludziom coraz bardziej odpierdala i świat stanął na huju. Nikt nie musi dostosowywać się do coraz niższych standardów społeczeństwa, gdzie wyjałowione emocjonalnie mózgi egzystują w większości przypadków na instynktach. Gdzie inteligencja nie jest już w cenie, a każdy kto ją posiada a nie daj boże jeszcze potrafi ją wyrażać, sprowadzany jest z miejsca do parteru. Bo tak działa to staropolskie, zakorzenione jeszcze w powojennych czasach, przekonanie że wszyscy powinni być równi. A że ta równość społeczna z roku na rok pikuje w dół wyznaczając coraz niższe poziomy, to sorry, ale ja w tej wymyślonej przez tłuszczę bajeczce, uczestniczyć nie zamierzam.

Dlatego tym bardziej robię w życiu swoje, bo nie ma dla mnie większej satysfakcji, gdy wiedząc, że nie wadzę nikomu a jednak są złe języki, które plują jadem i robią wszystko by choć na tym kilometrowej grubości murze namazać sprayem, to smak tego że po długim i mozolnym czasie prób i stosowanie wszelakich zabiegów im się nie udało, jest po prostu cudowny! Tak jak cudowne jest to, że stosowane od lat zabiegi powodują, że jest ten wewnętrzny spokój. A to co się teraz wydarzyło, to tylko epizod będący może takim nawet zabawnym wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Zresztą potwierdziło się to, co często powtarzam znajomym, że wróg zawsze uderza kiedy masz wolne. Czy to w weekend gdy nie musisz pracować, czy to podczas urlopu by zepsuć ci nastrój. Tu okazało się, że ta zasada sprawdza się także kiedy ktoś ma przebywać i regenerować się na zwolnieniu lekarskim. Może to właśnie była przyczyna owego donosu…kto wie.

Wiadomo za to, że kiedy okazuje się jak bardzo ktoś nam nieżyczliwy przekona się że się mylił, to jest to miłe gdy masz świadomość jak go huj strzela. I liczę tylko, że to finalnie zniechęci do dalszych negatywnych działań. Jak będzie? To się okaże, faktem jest natomiast to, że po tym „epizodzie” wszelkie szczeliny zostały jeszcze staranniej i z pietyzmem uszczelnione.

Pozostaje jeszcze pewna inna kwestia którą wielu pewnie by chciało wziąć na tapet. Czy można walczyć z wrogami i oponentami w jakiś bezpośredni sposób? Można ale nie warto! Przyczyn jest kilka a jedną z nich jest fakt, że kiedyś faktycznie honor nakazywał wręcz bezpośredni oklep. Dziś jednak to nie opłacalne bo ten ktoś i tak tego nie zrozumie a na nas czeka wyrok w zawiasach bądź kilkuletnia odsiadka. Inne manewry jak rozmowy czy negocjacje też są psu na budę, bo życie pokazuje, że chociażby skały srały, to odbiorca nawet nas nie słyszy, nie mówiąc już o wysłuchaniu i zastosowaniu postulatów czy próśb. Dlatego jeśli ktoś ma ochotę na usilne prośby by oponent, wróg czy nawet osoby z bliższego otoczenia, zmieniły coś w swoim zachowaniu, prosząc, nawołując i powtarzając to jak mantrę od wielu lat, nic to absolutnie nie da.

Najprostszą drogą jest ignorancja. Ona najbardziej boli osoby toksyczne i narcystyczne. Najmocniej jednak stopuje je strach. To dlatego trzeba być na krok lub kilka kroków przez wrogą nam stroną, by za każdym razem pokazać, że cokolwiek nie planują to już czeka na nich pole minowe niespodzianek. To pole minowe w swojej najłagodniejszej formie ma pokazać, że każdy wykonany ruch w naszą stronę przede wszystkim publicznie odsłoni złe wobec nas zamiary. Dalej to już tylko cięższy kaliber konsekwencji zachowań. Dlaczego tak? Bo jak już wspominałem z idiotami się nie dyskutuje, ich się stawia w sytuacji dokonanej lub prawie dokonanej, zostawiając minimum czasu na ewentualne wycofanie się.

Ktoś kto i tak by nie posłuchał nawoływań, nie weźmie pod uwagę tego, że ostrzegaliśmy. To trzeba postawić im przed oczami a wtedy już nie pada strach przed wami, ale przed tym by się nie zbłaźnić. Tak jak zbłaźnił się konfident, bo do momentu mojego „odsłonięcia się” jego satysfakcja tryumfu była coraz silniejsza. Jak zabierasz komuś taki sukces z rąk, to po prostu wiesz, że ten ktoś na pewno przez jakiś czas spokojny nie będzie.

Czy wyczerpałem temat? Oczywiście że NIE! I zasadniczo chyba nigdy nie da się go wyczerpać. Esej ten napisałem nie po to by temat wyczerpać, ale by zapalić na chwilę czerwoną kontrolkę. Kontrolka ta to przypomnienie o tym, że czujność i rozwaga to bardzo istotne parametry mojej egzystencji. To dzięki nim żyje mi się bardzo spokojnie. Tekst ten powstał również z potrzeby nakreślenia sytuacji, bowiem ja nie rzucam słów na wiatr i jeśli we wcześniejszym stwierdziłem, że wracam, to znaczy że faktycznie tak jest, jednak jak widać, są sytuacje niezależne od nas samych. I to właśnie przez nie czasem trzeba odciąć nie tylko siebie od internetu ale przede wszystkim konfidenta od źródełka, by takie ekscesy w czasie, który to umożliwia, po prostu się nie powtórzyły.

To tekst dla tych, którzy też mają swoje przejścia i jeśli nawet ten esej im nie pomoże, to chociaż znajdą tutaj dla siebie chwilę oddechu i ulgę, że nie tylko oni mają takie przeprawy. Kto wie może nawet coś tutaj dla siebie znajdą i zastosują w życiu. A jeśli to może im w przyszłości pomoże, to moja radość będzie tym większa. Już teraz zresztą jest, bo jak pokazują wszelkie badania, człowiekowi łatwiej iść przez życie, kiedy wie, że nie jest sam w swojej niedoli.

Mogę powtórzyć też to, co napisałem w tekście z 20 maja. To jak tąpnęło mi w życiu i udało się z tego wykaraskać, spowodowało, że zupełnie inaczej podchodzę do życia. Dlatego mam w pompie negatywny odbiór mojej twórczości, to że komuś to się nie spodoba i się może zagotuje. Tym bardziej, że życie pokazało nie raz, że kto dziś krzyczy, wytyka palcami i nawołuje do szafotu, po czasie już go nie ma. Nie ma głosu, jadu i źródeł skąd te krzyki docierają.

Jedna odpowiedz

  1. Photopolis
    | Odpowiedz

    Świetny artykuł. Naprawdę dobrze napisane. Wielu autorom wydaje się, że mają rzetelną wiedzę na ten temat, ale tak nie jest. Stąd też moje zaskoczenie. Chcę podziękować za Twój trud. Zdecydowanie będę polecał to miejsce i regularnie tu zaglądał, żeby poczytać nowe posty.

Zostaw Komentarz