Ludzie ratujta!….Google zwariowało! Nie tylko zresztą Google, jednak czy to powód do zmartwień?
To raczej sytuacja którą zakładałem od dawna i nie dotyczy tylko Googla. Jednak to właśnie ostatnie przeboje z tym internetowym gigantem, sprowokowały mnie do popełnienia tego felietonu. A to było tak…..
Platforma Map Google była do niedawna ostatnim i jedynym bastionem w drodze do, najdelikatniej mówiąc, zwracania uwagi na miejsca nieciekawe. Wykorzystywałem to w pełni jako kierowca zawodowy, kiedy jakaś firma traktowała przyjezdnych na załadunki i rozładunki, gorzej niż odpady atomowe. Oczywiście nie robiłem tego z oficjalnego konta gdzie jest moje imię i nazwisko ale przez specjalnie do tego przygotowane, fikcyjne…
I o dziwo, to działało. Wielu innych kierowców często dodawało tzw. łapkę, że opinia jest przydatna. Taka niepisana społeczność, która wspierała się wzajemnie, ostrzegała i dzięki temu wiedziała co i z czym oraz gdzie się je. Dzięki temu każdy mógł się mentalnie nastawić, co w danej firmie może go czekać.
Moje opinie nie były tylko negatywne, bo z konta prywatnego dodawałem często i gęsto pozytywne opinie na temat miejsc, które szczególnie mnie zaskoczyły i zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. I tak sobie to trwało, aż do niedawna. Jakiś czas temu zacząłem dostawać maile od Googla, że nie mogą opublikować mojej opinii, bo łamie ona zasady i standardy społeczności. Tylko, że wtedy jeszcze w owej wiadomości był link, prowadzący do opcji „odwołaj się od tej decyzji”. I faktycznie, często w niego klikałem, i to z komputera bo na smartfonie link wiódł donikąd.
Finalnie taką decyzję rozpatrywał człowiek, po drugiej strony światłowodu i najczęściej przyznawał mi rację, że opinia jest w porządku i nie ma problemu by znalazła się na oficjalnej liście pośród innych. Ja rozumiałem także, że zdjęto te opinie, gdzie szczególnie „życzliwie” jechałem po rajtach tym firmom, gdzie pracownicy nie mieli szarych komórek na etacie, za to gomułkowskie standardy zachowań jak najbardziej rozwinięte w pełni.
I mogło to sobie tak działać, nie ma problemu, raz na jakiś czas przecież i tak siadam przed lapkiem i sprawdzam maile oraz inne zaległości. Mogę wtedy kliknąć odwołanie i czekać aż pracownik Googla, zrobi co swoje, w końcu od tego jest to on ma dodatkową robotę a nie ja. Mogło by tak być, ale niestety sytuacja zaogniła się ostatnio w tą gorszą stronę.
Gdyby dotyczyło to negatywnych opinii, to nawet nie pisałbym na ten temat, ale sprawa opiera się o opinie obojętne i pozytywne. Na przykład zjadłem sobie dobry obiad w restauracji, więc co mi szkodzi, wchodzę na mapę google i piszę, że w miarę dobre jedzenie, kultura i spokój, może nieco ciut za mały parking. I to ostatnie jest gwoździem do trumny, bo wtedy wkracza wujek google i twierdzi, że nie można tej opinii dodać. Łamie ona zasady i…..nie, nie możesz się odwołać. Po prostu musisz poczekać aż wielki moloch w swojej wielkiej łasce uświęcającej, zdejmie z ciebie blokadę na możliwość dodanie opinii dla tego miejsca.
Myślę, że niedługo może założyć blokadę w ogóle i wtedy absolutnie nic nie zrobisz. To tylko kwestia czasu aż tak się stanie. Co jednak ciekawe, słowa o małym parkingu dla nich są nie do przejścia, ale wśród innych opinii są i takie co obrażają pracowników, właściciela i….nic mogą sobie być. Dlaczego tak się dzieje? Sprawa choć wygląda na skomplikowaną jest prosta i to że do tego dojdzie, przeczuwałem już od dawna.
Zacznijmy od tego, że wszędzie powinna obowiązywać netykieta. To znaczy, jeśli coś ci się nie podoba, to ok ale wyraź swoje zdanie z jakąś dozą kultury. Niestety większość tłuszczy zaczęła nadużywać „wolności” i zmasowany atak na dane lokalizacje sprawił, że właściciele miejsc, obiektów itp., zaczęli zgłaszać i prosić o usuwanie pewnych komentarzy. A Google po czasie temat podchwyciło, zajęło się zagadnieniem i…..zaprzęgło do działania nikogo innego jak sztuczną inteligencję.
A ta choć jest inteligencją, to jednak strasznie bezlitosną, biorąc pod uwagę, że opiera się na tym co dostała do swojego rozwoju. Czyli: algorytmy którymi do tej pory google się kieruje i wyznaczone przez pracowników zadania. Dzięki temu jest tak, że jeśli gdzieś tam kiedyś, nawet nie pamiętasz, dodałeś negatywną ocenę jakiejś restauracji, bądź nie podobała się ona właścicielowi i ją zgłosił, to po latach jak oceniasz inną, algorytm „profilaktycznie” nową uwali, bo lepiej przecież dmuchać na zimne.
Opcja odwołania się zniknęła, bo pracownicy Google zauważyli jak zmasowaną ilość opinii muszą weryfikować. Zmodyfikowali więc model działania i dali inteligencji pełne prawo decyzji co jest dobre a co nie. Teoretycznie problem został rozwiązany, bo ludzie z miejsc nieciekawych mogą sobie zgłaszać te komentarze co im nie pasują i Google je usuwa, a użytkownik który ośmielił się wyrazić taką opinię od tego momentu jest na cenzurowanym….
No właśnie tak, zaczęła się cenzura i znów świat znany z Orwell’a zaczyna się urzeczywistniać. Bo ci którym wydaje się, że rządzą światem i robią złe rzeczy, nadal mogą je robić i dopóki nie przekonasz się o tym osobiście, to wszystko jest ok, bo przecież nikt cię już nie ostrzeże wcześniej. Wychodzi więc na to, że Google świadomie lub nie zaczęło lizać jaja od spodu, tym co do tej pory nie mogli już ukryć, że np. kierownik danego zakładu opierdala przybyłych gości tak, jakby był ich ojcem i szefem w jednej osobie.
No cóż, trzeba przejść z tym do porządku dziennego i liczyć oraz czekać, że może coś w tej kwestii drgnie za…parę lat lub w ogóle. Sama idea zrobienia porządku z opiniami była dobra, tylko wykonanie jak zwykle źle. A o jej słuszności świadczy fakt, że ludziom obecnie się w dupach tak przewraca, że są w stanie dopierdolić każdemu za byle co i kłamać często zmasowanym atakiem oszczerstw, nawet za najmniejszą małostkę, która im nie pasuje.
I ten wylew głupoty, roszczeniowości i uważanie się za panów i władców świata, podczas gdy nawet z najdroższych butów słoma wystaje, widzę codziennie nie tylko w sieci ale też na żywo. Szczególnie w miejscach ciekawych do rekreacji, gdzie „szlachta” przyjeżdża, robi wiele hałasu, bałaganu, ich zwierzątka ryją pyskami i łapami nawet to co chronione….Zostawiają po sobie totalny syf i nies,mak chociaż spotkania z nimi było na bezpieczną społecznie odległość. No ale potem chwalą się zdjęciami w portalach społecznościowych, jak było sympatycznie przy zamku czy na punkcie widokowym.
Zapominają tylko dodać ile śmieci zostawili, jak rozjechali ścieżkę, mimo że wcześniej był parking i znak, że dalej jest zakaz. Coraz częściej widzę też wiele coraz większych znaków z zakazami śmiecenia i innymi ostrzeżeniami czy prośbami. A nawet takie zachęcające by pozostawić te miejsce takim jakie było. To na nic, odkąd siedząca do tej pory w chałupach gawiedź zaczęła zasysać na masową skalę socjale i zasiłki, fajne miejsca nie są już tak spokojne jak kiedyś.
Między innymi dlatego tak intensywnie je fotografuję, jeśli uda się je porównać za parę lat, jak przedstawia się stan faktyczny z tym moim uchwyconym dawniej, to wiem, że to co piszę nabierze wartości urzędowej w dowodach. To smutne i przykre ale prawdziwe. Dlatego by te miejsca odwiedzić i naprawdę coś użyć, odpocząć i móc się napawać, po raz kolejny oprócz przygotowania trasy i ekwipunku, najważniejsze jest rozegrać, kiedy tam wpaść by uniknąć całej tej tłuszczy.
Szczęśliwie się udaje, tak samo jak w sieci, ktoś nie pasuje to blokada. No ale i tu nie jest za wesoło. Mogę przyznać, że Hydra lernejska była bardziej sprawiedliwa od motłochu w sieci. Hydrze obcięto łeb to odrastały dwa, no może trzy. Jeśli widzisz na jakiejś stronie wpis pod którym swoje idiotyczne wypociny w komentarzach stosują Ci co powinni mieć prawny zakaz dostępu do internetu, i myślisz że jak zablokujesz takiego kogoś to masz spokój….w jakiś magiczny sposób odsłania się wtedy dziesięciu kolejnych, którzy zaskakują jeszcze niższym poziomem wyrażania swojej opinii. Tylko, że tego nie było widać, bo Facebook pokazywał tylko te wybrane, które jeszcze jeszcze aż tak nie raziły.
I ci sami przedstawiciele naszego gatunku dodają opinie na Google, więc nie ma się co dziwić, że w końcu ta bańka jadu i głupoty musiała pęknąć. Zabrali się za to, tylko niestety oberwało się rykoszetem tym, co faktycznie bywają w niektórych miejscach i chcą się podzielić swoimi wrażeniami. No ale po co zrobić to jak należy, skoro AI może zrobić to za nich?
Jak widać sztucznej inteligencji nie należy się bać, że zrobi nam to co w filmie Matrix. Już teraz widać jej efekty w tym, że może i chce dobrze, ale za dużo ma wytycznych by popełniać błędy i blokować tych co chcą by społeczność miała możliwość czytania merytorycznych opinii. Czy dla mnie to duża strata? Otóż nie, od jakiegoś czasu Google mapa nie stanowi dla mnie głównego źródła pozyskiwania informacji o ciekawych miejscach, nie nawiguję ją gdy gdzieś jadę. Bo okazuje się, że jej pula tego co ma mi do zaoferowania już dawno się skończyła i często sam jej zgłaszam, że tu a tu jest coś naprawdę fajnego, dziwiąc się, że jeszcze o tym nie wie.
Dobrze jest wiedzieć, że są jeszcze mapy, aplikacje i miejsca które łączą ludzi, wiedzących czego chcą. I twórcy na bieżąco śledzą co się dzieje i weryfikują to osobiście. A że siedzi tam człowiek wiem, bo raz niechcący dodałem do obiektu zdjęcie na którym było moje selfie i pół godziny potem zostało odrzucone, bo nie można takich dodawać. Reszta opublikowana została bez problemów. Można? – MOŻNA!
Im więcej spędzam czasu na świeżym powietrzu, najlepiej na odludziu, a dzięki temu coraz mniej przebywam w internecie, dostrzegam wiele paradoksów. Kiedyś fakt takiego manewru, że nagle wolność wypowiedzi zostaje odebrana przez zachowanie tłuszczy i nie umiejętne zabranie się do tematu, poprzez źle dobrane mechanizmy i narzędzie, zapewne głęboko by mnie zaniepokoiła. Dziś myślę sobie, co mogłem ciekawego to tam dodałem. Jeśli Google magicznie nie widzi wulgarnych wpisów patologi, a przypadkowo „lokalnych przewodników” banuje, bo tak wskazały algorytmy IA, to ich a nie mój problem.
Tylko, że oni nie wiedzą, że kiedy u nich zaczął panować wielki bałagan, moje działania rekreacyjne i pomoc w aktualizacji ukazywania wartych odwiedzenia miejsc obecnie mają miejsce w serwisach, gdzie społeczność składa się z podobnych do mnie miłośników eksploracji. I to nawet lepiej, bo o tych miejscach wiem ja i ta entuzjastyczna grupa ludzi. Wiemy czego chcemy i wyznajemy zasadę, że wchodzimy tam, zabieramy uchwycone kadry i zostawiamy owe miejsca takimi jakie były.
Bardzo ciekawym zjawiskiem, szczęśliwie dość często widocznym, jest dla mnie to, że kiedy jadę w wyznaczony cel do zwiedzenia i sfotografowania, widuję podobnych sobie entuzjastów. Nie mamy jakichś specjalnych identyfikatorów czy znaczków by się rozpoznać. To po prostu widać, nie tylko po stylu ubierania, noszonego ze sobą ekwipunku czy posiadanego sprzętu fotograficznego. To po prostu się widzi, po spojrzeniu, wyrazie twarzy, uśmiechu i bijącej inteligencji. I najczęściej witamy się i pozdrawiamy.
I naprawdę nie musimy się sobie przedstawiać, dodawać do znajomych w necie czy wymieniać telefonami, bo istnieje szansa, że kiedyś miniemy się znów na szlaku w innym miejscu i czasie. A wtedy znów będzie uśmiech, entuzjazm i to cudowne i intuicyjne zrozumienie, że to są naprawdę wyjątkowe okoliczności przyrody by stwierdzić że „To był też easy rider, Tylko na piechotę…”
Zostaw Komentarz