W pierwszy weekend września w Aleksandrowie Łódzkim zatrzęsła się ziemia……A był to długi, letni weekend, święto dla tych którzy kochają ciężką muzykę! Wszystko zawiera się w haśle XI Edycja Summer Dying Loud.
I tak jak mówi nazwa festiwalu, tak właśnie było, bo o ile w piątek i sobotę było niemiłosiernie gorąco i parno aż do zachodu, tak w niedzielę słońce umarło. I choć zimno przenikało wspomagane lekkim wiatrem to jednak atmosfera na MOSiR im. Włodzimierza Smolarka była naprawdę gorąca.
Choć była to już jedenasta edycja SDL to po raz pierwszy rozszerzono ją na trzy dni. Dzięki temu na scenie mogło zaprezentować się więcej zespołów i czas upływający szybko przy koncertach oraz biesiadzie, nie minął tak szybko i ulotnie. Mówiąc szczerze to w zasadzie drugi dzień festiwalu był prawdziwym kołem zamachowym, gdyż można było spokojnie świętować, bez świadomości iż po zmroku trzeba wrócić w swoje strony.
Dodatkowo niedziela została tak rozplanowana, że nawet Ci co przyjechali z daleka, mogli tak zaplanować powrót do domu, by rankiem nie być nieprzytomnym w pracy. Tak więc pod kątem samego pomysłu, jego realizacji i organizacji, trzydniowy fest to strzał w dziesiątkę. Jedyne co trzeba brać pod uwagę, to zostawić sobie jeden dzień urlopu na piątek i wszystko jest jasne.
Jak już wspomniałem wcześniej na Summer Dying Loud 2019 w związku z rozszerzeniem czasu o jeden dzień, mogło wystąpić więcej kapel. I nie tylko ja zaskoczony byłem tym, że w tym roku na scenie stanęło wiele zespołów o których wcześniej nie słyszałem. Tak więc złota zasada, że najpierw koncert a potem płyta, mogła się pięknie dzięki temu realizować. A zaskoczeń było kilka i wspomnę tylko o nich, bo gdybym miał wymieniać wszystkie kapele z osobna, to mógłbym swoimi wywodami zawędrować tak, że tylko najwytrwalsi dotarli by do galerii zdjęć.
A więc Materia. Zespół o którym słyszałem już wiele. Znam ludzi, którzy są z zespołem blisko i skutecznie go promują. W dodatku o Materii dość głośno było za sprawą występów telewizyjnych w programach typu talent schow. Wspomnę o słynnym wykonaniu kołysanki „Na Wojtusia Z Popielnika”, w którym zespół pokazał, że jest to utwór nie do końca, mówiąc delikatnie, optymistyczny. Po za tym nie zagłębiałem się w ich twórczość, gdyż wiedziałem, że nastąpi taki dzień, że usłyszę ich na żywo.
I stało się! To co Materia pokazuje na żywo to czysta energia w precyzyjnym wydaniu w dodatku przy tym całym ciężarze i precyzji widać, że chłopaki czerpią radość z tego co robią. To było naprawdę mocne pierdolnięcie. I można zadać sobie pytanie kto był bardziej wdzięczny – publika za ich występ czy zespół za to, że mógł dla niej zagrać. A dowodem na wdzięczność zespołu był fakt, że Mihu wielokrotnie ze sceny powtarzał, że to wielka radość zagrać na Summer Dying Loud.
Paradise Lost! Można w to nie uwierzyć, ale do tej pory znałem ten zespół tylko z nazwy. Teraz jednak rozumiem, dlaczego tylu fanów zjechało się by zobaczyć ich występ. Ja sam byłem pod wrażeniem dźwięków jakie dobiegały ze sceny, doświadczenia i tego, że tłum odbierał ten koncert jak zahipnotyzowany. Teraz powoli uzupełniam muzyczne braki i już wiem, że przy następnej okazji będę już jednym z tych co na hasło Paradise Lost, reaguje tak jak Ci co znają ten zespół od początku jego istnienia.
Lucifer – kapela która z nazwy brzmi jak death metal. Jak się okazuje grają muzykę, która przeplata w sobie psychodeliczny rock, metal i rock’n’roll. Właśnie Lucifer zrobił na mnie chyba największe wrażenie gdyż ten zespół łączy w sobie wiele elementów w jedną dopracowaną całość. Zarówno muzyka, image i ruchy sceniczne są nie przypadkowe. Wszystko współgra ze sobą jak w szwajcarskim zegarku, choć jednocześnie czuć tą sceniczną lekkość i pasję, która aż bije ze sceny.
Tribulation! To co Szwedzi wyprawiają na scenie to nie jest koncert, to spektakl w czystej formie. Sceniczne image dodaje mroczności ruchom muzyków a szczególnie Jonathanowi Hulténowi, który chyba zapomniał co to jest kręgosłup, bo jego pląsy powodują wpadanie w kompleksy, każdego kto w życiu za mocno się zasiedział. Był wszędzie i do tego przy swoich akrobacjach nie pomylił ani jednego dźwięku.
Reszta zespołu zresztą też nie stała bezczynnie. Dodatkowe efekty świetlne i dymne tylko napędzały te metalową szarżę jaka odbywała się na scenie. Mnie osobiście wgniatało w ziemię, nie tylko ze względu na natężenie dźwięków jakie leciały z głośników, przy których stałem z innymi fotografami. Ale przede wszystkim przez to co pokazał swoim występem szwedzki Tribulation.
Gold. Zespół jak złoto, na co sama nazwa wskazuje. A zaczęło się tak niepozornie. Spokojne dźwięki na początku a potem ogień. Metalowa psychodelia w której, mimo że nie posługuje się instrumentem, pierwsze skrzypce gra Milena Eva. Dziewczyna która ma głos i osobowość. Wydawać by się mogło, że jej ruchy i ubiór są dość stonowane, ale wykonywała je tak, że w przestrzeni czuć było drgania. I co ważne, dało się odczuć, że wszystko co robiła zarówno ona jak i reszta zespołu to szczerość i poświęcenie dla każdego elementu scenicznego wystąpienia.
A sam osobiście lubię takie klimaty, więc na koncercie GOLD byłem jak zahipnotyzowany. Jednak zwrócę uwagę, że nie tylko ja bo z obserwacji wiem, że wiele głosów było podobnych i każdy był pod wrażeniem, o czym powiedział po tym, jak już zebrał szczękę z podłogi…
Mustash zaskoczył pod wieloma kątami. To był koncerty który zapisze się w historii Summer Dying Loud wielkimi zgłoskami. Co tam się nie działo! Wjazd fortepianu na scenę. Wchodzenie na głośniki, przy okazji wciągnięcie ze sobą tam jednej z fotografek by uwieczniła to, co Ralf Gyllenhammar wyprawiał z fanami. A wyprawiał wiele i w czasie koncertu i po nim. Dodać trzeba że na sam koniec na wspomnianych głośnikach działo się wiele. To właśnie z tej pozycji wyjściowej w publikę leciały, kostki, pałeczki, ręczniczek (specjalnie namaszczony) i whisky….
A to wszystko zrobił zespół, który wie co to ciężkie, melodyjne granie i zadziorne teksty. No i ta perkusja……nie chodzi tylko o granie Robbana Bäcka (byłego pałkera Sabatonu), ale także o jej wygląd. Mają Panowie pomysł na siebie i co widać i słychać, skutecznie go realizują.
To były moje największe zaskoczenia podczas tej edycji. Oczywiście było ich więcej ale zaznaczyć trzeba to, że każda kapela dała z siebie wszystko. I to niezależnie, czy były to koncerty otwarcia, headlinerzy czy wszystkie pomiędzy.
Rok temu Nergal rozpoczynając finałowy koncert X edycji rzekł „Zobaczcie w jakich pięknych okolicznościach umiera lato”. To stwierdzenie jest nadal aktualne, bo nie trzeba być sprawnym obserwatorem by zauważyć, że po Summer Dying Loud jesień faktycznie pokazała swoje wietrzne i deszczowe oblicze.
Summer Dying Loud dla mnie osobiście, co może nie pisze po raz pierwszy to najlepszy festiwal metalowy w Polsce i wolę brać w nim udział niż w Pol’And’Rock czyli dawnym Woodstoock. Powód jest prosty – to na Summer Dying Loud, który odbywa się w centrum Polski, zjeżdżają ludzie, którzy naprawdę chcą. Dla których metal jest najważniejszy i SDL to święto, na którym choć spotyka się znajome i nowe twarze, to każdy rozumie się bez słów.
Remigiusz Mielczarek, który tradycyjnie piastował stanowisko profesjonalnego konferansjera na Summer Dying Loud, w swoim wpisie na fb stwierdził, że tutaj panuje rodzinna atmosfera. Osobiście jestem mu za to wdzięczny, bowiem do tej pory słowa festiwal połączone z rodzinną atmosferą kojarzyły mi się z odrębnie innym gatunkowo festem. Ale teraz mogę się pod tymi słowami podpisać.
Tak bowiem jest, że na Summer Dying Loud, mrocznym metalowym festiwalu panuje atmosfera rodzinna. I to nie tylko dlatego, że zjeżdżają tutaj całe rodziny, nawet z małymi dziećmi, ale dlatego, że każdy uczestnik czy to stary wyjadacz, czy nowicjusz, czuje to samo. Już nie zliczę z ilu znajomymi mogłem się tutaj spotkać a ile nowych znajomości zawarłem. I nie trzeba powtarzać na głos haseł takich jak miłość, przyjaźń, muzyka, bo na Summer Dying Loud to są rzeczy intuicyjne i oczywiste.
Wielki szacunek dla Tomasza Barszcza. To dzięki temu człowiekowi jest w Polsce miejsce i czas kiedy zmienia się rzeczywistość. Największe metalowe święto, „letnie dożynki” (słowa samego Tomasza Barszcza), skumulowanie się zespołów, fanów, entuzjastów, którzy są więcej niż świadomi po co przyjeżdżają do Aleksandrowa Łódzkiego. A to wszystko staje się już tradycją, terminem zaznaczonym grubym markerem w kalendarzu. I kto choć raz był na SDL ten wie o czym mówię.
Także jeszcze raz wielkie ukłony i szacunek – niewypowiedziany.
Podziękowania także, dla wszystkich kompanów od aparatu. Było jak co roku przednio i jak co roku nabrałem kolejnych ciekawych fotograficznych doświadczeń. A to wszystko dzięki Wam!
SDL to także sztab ludzi, którzy sprawiają, że wszystko działa jak powinno, a teren MOSiR staje się na te dni dobrze funkcjonująca wioską festiwalową. Ekipa techniczna choć w zasadzie nie widoczna, to jak zwykle robi kawał dobrej i ciężkiej pracy. Ogarniać cały ten sprzęt pod zegarek, to jest wyzwanie, które ogarniają w 100%.
Ochrona…..w poprzednich edycjach wspominałem, że miło mi się z nimi współpracowało. A w tym? Zasadniczo poziom ich działania był taki, że choć byli wszędzie, to skutecznie wtapiali się w przestrzeń, że czasem ciężko było ich zauważyć. I to się nazywa profesjonalizm. Moja styczność z tą sympatyczną ekipą ograniczała się do wejść na teren, za barierki i komunikatów o tzw, trzecim utworze. Brawo.
W tym roku rozszerzono bazę gastro i było w czym przebierać. Wymieniać można by było długo, ale ja w większej części skupiłem się na makaronach. Było naprawdę do syta! I to jeśli chodzi o jedzenie i o piwo, które najlepiej do dziś smakuje w festiwalowym kubku.
Summer Dying Loud 2019 dobiegł końca. Kurz już opadł, ale ilość wrażeń i emocji nadal pulsuje w środku, a mnie podtrzymywało jeszcze długo w związku z ilością materiału jaki musiałem ogarnąć osobiście a potem to wszystko musiały ogarnąć internetowe łącza z serwerem na końcu. Ale udało się i oprócz jak zwykle opasłego eseju, do którego końca mało kto pewnie wytrwał, galeria zdjęć i zapis wideo fragmentów z najważniejszych koncertów XI edycji SDL. Jeśli chodzi o jakość dźwięku na filmach, to proszę wziąć pod uwagę jego natężenie na SDL i stosunkowo bliską odległość kamery od głośników.
A jakby jakiś film nie hulał to można podziękować serwisowi YT za co chwilę spływające roszczenia i blokady. Ale tak jest zawsze kiedy nagrywa się muzykę z koncertów.
Zostaw Komentarz